Strony

piątek, 22 sierpnia 2014

„Ten wspaniały sowiecki podarunek”, czyli o głęboko zakorzenionym micie – wytworze propagandy komunistycznej. Co gorsza, wychodzi on naprzeciw niemieckiej polityce historycznej…

Dostaliśmy „Wrocław za Lwów, Szczecin za Wilno”. Do tej pory wiele osób traktuje to jako oczywistość i uważa, że „wyszło nam to na lepsze”. „Sowieci dokonali wielu zbrodni, ale tu zyskaliśmy” – taki przekaz słyszymy nie raz. Pomijając, że niemoralny, to oparty na kompletnej niewiedzy. Mit o „sowieckiej przysłudze” wciąż straszy i ma się zupełnie dobrze.

W przypadku zmiany polskich granic zastosowano podobny schemat propagandowy jak wobec Armii Krajowej, która po 1945 roku stała się nagle „faszystowska”, a nawet współpracująca z Niemcami. Walka przeciwko Armii Czerwonej, która wszak pokonała Hitlera, czyniła z definicji „faszystą” każdego sowieckiego przeciwnika. Nie miało przy tym najmniejszego znaczenia, że to przecież Armia Czerwona zaatakowała w 1939 roku Polskę, ani też to, że przeciwko naszemu krajowi zawarła wtedy sojusz z Niemcami. Propaganda sowiecka robiła swoje, niektórzy w nią wierzyli, a są i tacy co wierzą do dziś.

Tak więc skoro sowieci zrobili nam z ziem zachodnich „tak wielką łaskę” i „wspaniały podarek” to, oczywiście, negowanie tego prowadziło prędzej czy później do celi więziennej UB, a potem do SB-ckich szykan. Jeśli bohater AK Kazimierz Moczarski został zamknięty w jednej celi z niemieckim zbrodniarzem Jurgenem Stroopem, to oczywiście każdy kto śmiałby powiedzieć, że Lwów jest polski byłby niczym faszysta, który chce Polakom odebrać Ziemie Odzyskane – zdrajca narodu.

Tęsknota wysiedlonych polskich rodzin za „radzieckimi sprawiedliwie uwolnionymi” Ziemiami Lwowską i Wileńską była i jest bardzo silna. Dlatego mechanizm sowieckiej indoktrynacji starał się wywołać w umysłach młodszych pokoleń – urodzonych w czasie wojny i po jej zakończeniu – zbitkę: „Jeśli mówisz o polskim Lwowie lub Wilnie to jesteś jak rewizjoniści niemieccy wobec Wrocławia, czy Szczecina”. A przecież „zyskaliśmy bo słowiańscy bracia zrobili nam przysługę”. Do dziś przekonanie to przetrwało w zmodyfikowanej formie: „A co mają Niemcy powiedzieć na Wrocław?” Tyle, że dziś coraz więcej osób wzrusza się już nie „szczodrością sojuszników z bohaterskiej Armii Czerwonej”, lecz niedolą wysiedlonych niemieckich przyjaciół. To swoista schizofrenia: z jednej strony – „biedni Niemcy też zostali skrzywdzeni”, z drugiej – co by tam ten Stalin nie narobił to za sprawą Ziem Zachodnich i tzw. „zamiany” dobrze się stało…

Zadajmy więc sobie podstawowe pytanie: czy sowieci zmienili nasze granice by zrobić nam dobrze jako „nieocenionemu sojusznikowi w ramach polsko-sowieckiego braterstwa broni przeciw Niemcom”? Czy też może cynicznie załatwiali swoje interesy geopolityczne? Rozumiem, że gdyby zostawili nam Lwów i Wilno, a przy okazji zadbali, żeby trafiły do nas Szczecin i Wrocław, to byłby to jakiś altruizm. Pomijając już fakt, że i tak brali wszystko, uzyskując faktyczną władzę nad Polską. Wtedy legalne polskie władze na uchodźstwie straciłyby sporą część argumentów.

Co więcej – sowieci mogli zrobić jeszcze bardziej nośne propagandowo posunięcie – wystarczyło zadbać by powojenna Polska miała przynajmniej trochę większą powierzchnię niż przedwojenna. Ale najwyraźniej aż takie „dobrodziejstwo” nie było im wtedy potrzebne. I mimo to nadal spotyka się ludzi, którzy w tę „wspaniałomyślność” sowietów wierzą. „Stalin wprawdzie był zbrodniarzem, ale z tymi granicami to zrobił nam prezent i teraz to jest nawet i lepiej”.

Zdecydowana większość Polaków żywi jednak do dziś negatywne uczucia w związku z utratą Lwowa i Wilna. I to głównie wobec sowietów, względnie Rosjan, w nieporównanie mniejszym stopniu wobec Ukraińców czy Litwinów. Czasami zastanawiam się, o ile silniejszy byłby dzisiaj w Polsce lobbing prorosyjski i neosowiecki, gdyby Rosjanie rozwiązali wtedy tę sprawę bardziej inteligentnie, bardziej na korzyść Polski. Trwale zdołaliby pewnie wtedy wyeliminować argument krzywdy terytorialnej. Jednak – jak uczy historia – żądza rabunku zawsze była u nich silniejsza.

Tym, którzy nadal są przywiązani do tezy o sowieckiej wspaniałomyślności, warto przypomnieć kilka podstawowych faktów. W II wojnie światowej występowaliśmy w zupełnie innej od Niemców roli. Jak powiedzieliby Amerykanie, my byliśmy „good guys”, oni zaś „BAD GUYS”, choć dziś nasi zachodni sąsiedzi usiłują zrobić z siebie taką samą jak i my ofiarę „nazistów”. Ponoć nie mieli na nic wpływu, byli niewinni i potem potraktowano ich zbyt ostro – na równi z owymi „nazistami”.

Jednak najwięksi nawet reinterpretatorzy historii mają nadal dziwną trudność z narysowaniem granicy między owymi „skrzywdzonymi Niemcami” a gorliwymi trybikami ówczesnej niemieckiej machiny zbrodniczo-wojennej, zwanej obecnie „nazistami”. Warto bowiem pamiętać, że machina ta wygrała w Niemczech demokratyczne wybory, a nie przyszła narzucona i „chwyciła Niemców za pysk”, tak jak potem komuna chwyciła Polaków. W czasie wojny ojcom i matkom naszych obecnych zachodnich braci bynajmniej nie wystarczył Breslau i Stettin. Chciali mieć Danzig i Posen. Naród niemiecki zgodnie cieszył się i korzystał z wojennych „nabytków terytorialnych”, a przy okazji ze zrabowanych polskich dzieł sztuki, krów, kiełbas i polskich niewolników. To nie były ofiary – to byli kaci. Mieli na sumieniu większość z 6 milionów zamordowanych w tej wojnie Polaków i zrównanie z ziemią wielu polskich miast, w tym naszej stolicy.

Niemcy mieli szczęście: mimo tych swoich strasznych czynów, większość z nich znalazła się po wojnie w lepszym obozie, bogatym i demokratycznym. My – nie z własnej woli – w komunistycznym dziadostwie. Również za ich sprawą staliśmy się na dziesięciolecia żyjącymi w ucisku nędzarzami. Co nie przeszkadza dziś potomkom naszych sąsiadów pokpiwać sobie od czasu do czasu z naszych odziedziczonych po tamtych czasach porządków. W naszym narodzie nie ma już antyniemieckości jako takiej i niech jej nie będzie. Ale żyje wielkie i uzasadnione poczucie krzywdy. I będzie żyć dopóki będzie żyć pamięć ludzka i historyczna.

Jedynym realnym zadośćuczynieniem jakie Polska i Polacy kiedykolwiek dostali od Niemiec za całkowite zniszczenie naszego kraju, są właśnie Ziemie Zachodnie. Każda wyciągana po nie niemiecka ręka będzie przez nas traktowana jako neowojenny bandytyzm. To należna nam rekompensata a nie żadne odszkodowanie od sowietów za odebrane nam Kresy Wschodnie. Dlaczego musieliśmy stracić terytoria będąc w obozie zwycięzców? Przegrany – sprawca bijatyki – płaci, ale dlaczego wygrany, który był jej ofiarą? Dlatego jeśli ktoś wypowiada dziś tekst: „A co mają powiedzieć Niemcy na Wrocław?” – zaprzecza moralności. Nie jest to także pogląd polski, tylko sowiecko-niemiecki.

Żaden Polak i żadna polska partia – gdyby działała niezależnie – nie oddałaby w tamtych powojennych czasach Wilna i Lwowa. Niestety, sowieci nasze planowane odszkodowanie od Niemiec uznali za dobry pretekst do rabunku polskich Ziem Wschodnich. Co więcej – zdołali nam jeszcze wmówić, że robią przysługę. Łatwo było Stalinowi „obdarowywać” nie ze swojego…

I na koniec zadajmy sobie jeszcze pytanie: czy na tej zamianie rzeczywiście skorzystaliśmy? Lepsze położenie strategiczne? Nie – na wschodzie jest zdecydowanie gorsze niż przed wojną. Bardziej uprzemysłowione ziemie? Pewnie byłyby takie – w świetle przedwojennych statystyk – gdyby nie całkowita destrukcja infrastruktury w wyniku wojny, a przede wszystkim późniejszego masowego sowieckiego rabunku. Tak więc polscy ekspatrianci z w miarę nietkniętego Lwowa, Wilna i Grodna byli przesiedlani na kupę gruzów Breslau, Stettin, czy Danzig. Jeśli dzisiaj istnieje w tych miastach niemiecka hanzeatycka starówka, to odbudowana polskimi rękoma.

Jak zostawiliśmy miasta kresowe, tak przeważnie zostały, a niemieckie – podnieśliśmy z ruin. Wraz ze wschodnimi ziemiami straciliśmy unikalne środowiska regionalne, kulturowe i historyczne, własną przeszłość i świadectwo naszej dawnej potęgi. Czy zyskaliśmy?

Aleksander Szycht, źródło: Kresy24.pl