Strony

niedziela, 2 sierpnia 2015

Jak polski antropolog chciał slawizować Niemcy

Hamburg, Magdeburg, Lipsk, Berlin leżą na ziemiach słowiańskich – dowodził antropolog Karol Stojanowski. – Dlatego trzeba na tych ziemiach utworzyć dwa słowiańskie państwa. A Niemców – „zreslawizować”.


O takich granicach Polski marzyli międzywojenni nacjonaliści.
A to i tak niespecjalnie śmiała wizja: bywały śmielsze.
Skończyła się II wojna światowa. Ledwie Polska zaczęła dochodzić do siebie po traumie niemieckiej okupacji, a już instalowali się w niej Rosjanie ze swoim pojałtańskim nowym porządkiem światowym.

Karol Stojanowski, antropolog i narodowiec, przed wojną związany z Obozem Wielkiej Polski i Stronnictwem Narodowym, współpracownik Jędrzeja Giertycha, przeniósł się właśnie do odebranego Niemcom Wrocławia.
Wrocław to jednak było za mało. „Na zachód od dzisiejszej polskiej granicy, tj. od dolnej Odry, Nysy Łużyckiej oraz na zachód od górskiego masywu czeskiego rozprzestrzeniały swe siedziby trzy wielkie ludy słowiańskie” – pisał.

Tymczasem we Wrocławiu szyldy były jeszcze niemieckie, wszystko wydawało się obce. Miasto – w gruncie rzeczy – nie było jeszcze do końca Wrocławiem. Choć również nie było już do końca Breslau.
Polscy przesiedleńcy wysiadali z transportów i ruszali w nieznane miasto. Wielu do tej pory nie słyszało o żadnym Wrocławiu. Zza firanek, ze strachem, obserwowały Polaków resztki Niemców, bo jeszcze nie wszystkich wtedy wysiedlono. Dla Niemców miasto to było jeszcze ulice Breslau, kontynuacja starej niemieckiej rzeczywistości. Dwie optyki nakładały się na siebie jak klisze.
Polakom trudno jednak było uwierzyć, że to już Polska.

Zróbmy eksperyment: wyobraźmy sobie, że przybywamy do częściowo wyludnionego – na przykład – Drezna. Architektura, infrastruktura, tablice, napisy – są niemieckie. Aż biją po oczach swoją niemieckością. Tylko flagi wiszą polskie.

Tak mniej więcej czuli się we Wrocławiu polscy osadnicy. Tylko 65 lat temu.

Kresowiak wschodni na kresach zachodnich

Kresowiak Stojanowski przyjechał do Wrocławia organizować Zakład Antropologii na tworzonym właśnie uniwersytecie. Zajmuje się badaniem cech fizycznych narodów. Wydaje się, że szuka argumentów przeciwko niemieckiemu rasizmowi, szczególnie temu wymierzonemu w Polaków. Jeszcze przed wojną wydał książkę pt. „Rasizm przeciwko Słowiańszczyźnie”.

Doktoryzował się jeszcze we Lwowie z typów czaszek występujących w Polsce. Habilitował, parę lat przed wojną, już na zachodnich kresach – w Poznaniu. Bronił pracy na temat prehistorycznej antropologii Europy Północnej. Chciał się dowiedzieć, kto gdzie był pierwszy.

Chodził teraz po ulicach miasta, które właśnie odbito Niemcom, i które właśnie stawało się Wrocławiem. I – być może – nie mógł się nadziwić, że nierealistyczne, wydawałoby się, postulaty przyłączenia do Polski prapiastowskich terenów stały się rzeczywistością. Postulaty, dodajmy, które sam głosił.
Bo na zdrowy rozum trudno było zakładać, że zostaną kiedykolwiek spełnione.

„Polska od Rugii po Smoleńsk”

Bo przed wojną – a i w czasie wojny – polscy publicyści i geopolitycy widzieli Polskę wielką i silną. Tylko taka – wywodzili – będzie w stanie przetrwać pomiędzy Rosją a Niemcami.
Cat-Mackiewicz marzył o wielonarodowej Rzeczpospolitej w przedrozbiorowych granicach. Piłsudczycy chcieli realizować koncepcję międzymorza i sojuszu państw Europy Środkowej.
Narodowcy również widzieli taki sojusz, tyle, że pod wyraźnym przewodnictwem Polski. Silnej i znacznie terytorialnie powiększonej.

Stronnictwo Narodowe, w którym działał Stojanowski za najczarniejszych czasów niemieckiej okupacji, w 1941 roku, opublikowało na przykład publikację pod tytułem “Granice Wielkiej Polski” .
I tak to w czasie, gdy jedynym śladem po naszym kraju było Generalne Gubernatorstwo, gdzie upokorzeni Polacy doświadczali efektów wulgarnego i agresywnego nacjonalizmu Niemców, polscy nacjonaliści domagali się przyłączenia do odrodzonej Polski ziem aż po Dniepr i Smoleńsk, a na zachodzie – Pomorza Zachodniego aż po wyspę Rugię, Śląska, Ziemi Lubuskiej, Łużyc i Prus Wschodnich.

„Wielka Polska, katolicka”

Wizja Karola Stojanowskiego była jeszcze bardziej ambitna. W rok później, pod pseudonimem Jan Kaliski, wydał broszurę pod tytułem „Państwo zachodnio-słowiańskie”.

Wspomniane państwo, które szeroko kreślił Stojanowski, miałoby jednoczyć nie tylko Słowian zachodnich, ale i południowych: od Polski po Bułgarię. To, co po drodze – powinno zostać zeslawizowane (Austria, podzielona między Słowację i Słowenię), albo – po prostu – inkorporowane (Węgry, Rumunia). Taki mocny blok słowiański (pod wodzą, oczywiście, Polski), miałby być scementowany przez wiarę katolicką.
Stojanowski przyznawał: jest problem. Rumuni, Bułgarzy i Serbowie wyznają prawosławie, a Bośniacy to muzułmanie. „Nie będzie nawracało się ich siłą” – zdecydował. – Ale, poucza, „dobrze by było, by państwa te przyjęły katolicyzm”.

W tej samej broszurze po raz pierwszy wspomina o słowiańskim państwie na zachód od Polski. Założonym na zreslawizowanych ziemiach za Odrą.

Miało to być państwo Łużyczan. Wchodzące, rzecz jasna, w skład wielkiego mocarstwa zachodniosłowiańskiego, któremu Polska i duch rzymskokatolicki miałaby hetmanić.
Stojanowski uważał bowiem, że świat potrzebuje zainstalować pokonanym Niemcom jakąś piątą kolumnę.

Mogliby być nią właśnie Łużyczanie.

Póki co jednak Polska jako paraorganizm polityczny była zredukowana do okupowanej przez Niemcy Kielecczyzny, Radomszczyzny, Lubelszczyzny, Małopolski i okolic Warszawy, skazanych zresztą na śmierć. Dwa lata później wybuchło powstanie warszawskie. Stojanowski brał w nim udział. Wojna nie była dla niego nowością. Za pierwszej światowej był w legionach Piłsudskiego. Przeszedł niewolę u Ukraińców. O mało nie wykończył go wtedy tyfus. Po wojnie działał w ruchu skautowym. W dwudziestym roku wsadził w pociąg swój hufiec i pojechał z nim na front bić bolszewików. Został ranny i odznaczony.

Po powstaniu wyjechał do Częstochowy. Działał w Tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich.. Po wojnie wrócił do Poznania, na uczelnię.

W Poznaniu obserwował, jak jego śmiałe postulaty odebrania Niemcom ziem piastowskich Polan stają się ciałem. Bo – co prawda – polskie apetyty wschodnie nie tylko zostały poskromione, ale Rzeczpospolita zmuszona została do zwrócenia tego, co już dawniej połknęła i częściowo przeżuła. Ale za to „ziemie piastowskie” są polskie.

A jeszcze niedawno, przed drugą wojną światową, a tym bardziej w jej trakcie, postulaty te musiały wydawać się absurdalne i nie do zrealizowania.

Jak oni niemczyli

Bo Niemcy były silnym, zmilitaryzowanym i mocno uprzemysłowionym państwem. Krajem o wysokiej cywilizacji i silnej, atrakcyjnej kulturze, choć tę ostatnią nadwyrężył mocno hitlerowski populistyczny i prymitywny totalizm.

Na „Deutsche Ostgebiete”, poza stosunkowo nielicznymi Słowianami na Łużycach, na Śląsku, Prusach Wschodnich i wschodniej Brandenburgii – dominowali Niemcy.

Ba, nawet tamtejsza ludność polskiego pochodzenia niemczyła się często z ochotą, niekoniecznie i nie zawsze pod wpływem agresywnej germanizacji. Niemieckość była – po prostu – atrakcyjna cywilizacyjnie, nie wspominając o tym, że pomagała w awansie społecznym.

Dr Mieczysław Orłowicz w swoim przewodniku po Europie pisanym jeszcze przed pierwszą wojną opisuje z ubolewaniem „polskojęzycznych Niemców” w Wielkopolsce i na Mazurach. Polskość utożsamiano tam często z biedą, zacofaniem i „obieżysasami” – krążącymi po niemieckich wsiach sezonowymi polskimi robotnikami.
Orłowicz nie miał wątpliwości: polskość musi być atrakcyjna, by do siebie przyciągała. Namawiał „dobrze sytuowanych Polaków”, by podróżowali do zamieszkanych przez swoich rodaków części Niemiec i manifestując swój dobrobyt równoważyli negatywny stereotyp instalowanym przez „obieżysasów”.

Słowianie niemieccy zresztą nie zawsze byli świadomi swoich związków z polskością. Melchior Wańkowicz, który podróżował po pruskich międzywojennych Mazurach, opisywał zadziwienie lokalnych chłopów, gdy ci odkryli że inteligent z Warszawy mówi tym samym językiem, co oni. Może tylko częściej używa głosek szeleszczących.

Co Niemcy Niemcom zgotowali

Trudno było w tej sytuacji wyobrazić sobie jakąkolwiek zmianę status quo bez tąpnięcia na skalę kataklizmu.
I kataklizm nadszedł. Najpierw przeorał Europę narodowy socjalizm, później radziecki walec dogniótł to, co rozniósł Hitler. I gdy nieskomplikowane podejście zwycięskich komunistów do załatwiania spraw międzynarodowych kazało po prostu wywlec Niemców z domów i wyrzucić za Odrę i Nysę, nikt nie miał specjalnej motywacji, by brać ich w obronę.

Kto wie, czy to nie był właśnie najgorszy bat, który Hitler ukręcił na własny naród: po II wojnie światowej współczucie nawet niewinnym niemieckim ofiarom wysiedleń mogło wydawać się pięknoduchowską fanaberią. Trudno się dziwić, że po tym, co podczas wojny światowej wyprawiali Niemcy, humanitarne odruchy były w Polakach przytępione.

Stojanowski chce reslawizować

Stojanowski zabrał się do urządzania w nowym miejscu. I do geopolitycznego urządzania Polski w nowych warunkach. Nawiązał kontakty z Łużyczanami. Popularyzował – z sukcesem – ich sprawę w Polsce.
W 1946 roku pociągnął temat Słowian za Odrą. Postulował ni mniej, ni więcej, tylko wynarodowienie i „reslawizację” wschodniej części pokonanej Rzeszy.

„Jeszcze w średnich wiekach” – wywodził w broszurze „O reslawizację wschodnich Niemiec” – „Słowiańszczyzna sięgała […] bardzo daleko na zachód. Przekraczała ona Łabę oraz dochodziła do Sali”.
„Południe tego terytorium zamieszkiwali Serbowie Łużyccy zwani Łużyczanami.

Nizinę nadbałtycką zajmowali na zachodzie po prawym i po lewym brzegu Łaby Obotryci.
Dalej zaś na wschód od Obotrytów aż do Odry rozciągały się siedziby Weletów, zwanych też Lutykami”.
Jak słusznie zauważał Stojanowski, działo się to wszystko właśnie w „średnich wiekach”. Po II wojnie światowej ze Słowian za Odrą pozostały nieliczne wysepki, niektóre toponimy, jak Koepenick, Pankow czy Goerlitz i nazwiska.

Przed Słowianami zresztą, którzy pojawili się w Europie raptem w VI wieku, tereny te były germańskie i celtyckie. Tak samo, jak żywioł niemiecki wchłonął Słowian, tak samo Słowianie wcześniej narzucili swoją kulturę ludom zamieszkującym te tereny przed nimi.

Stojanowski zachowuje się jednak tak, jakby Słowianie nigdy nie prowadzili żadnej ekspansji. Uznaje po prostu, że pewien moment historyczny, w którym Słowiańszczyzna sięgała „daleko na Zachód” jest jedynym punktem odniesienia.

„Podbój niemiecki był robiony z właściwym temu narodowi okrucieństwem” – pisze bardzo emocjonalnie. – „Ludność, zwłaszcza sfery zamożniejsze i kierownicze, masowo wyrzynano”.

Już najmniej znaczy dla niego status quo. I fakt, że ci „zgermanizowani Słowianie” nie mieli najmniejszej ochoty poddawać się reslawizacji. Choć wielu z nich – przypomnijmy – nie miało specjalnych problemów z germanizowaniem Słowian, to propozycja Stojanowskiego była prostym odbiciem piłeczki. Choć – jak zaznacza – przeprowadzana być miała by być za pomocą o wiele bardziej cywilizowanych metod.
W wywodach Stojanowskiego fascynuje jednak co innego. Determinacja, z jaką szuka tych nielicznych śladów słowiańskich na terenach prawie do cna niemieckich.
Stojanowski na tropach Słowian
„Bardzo wyraziście unaocznia zasięg słowiański w Niemczech mapka, wyjęta z tajnego pisemka “Wendischer Bote”, wydawanego w czasie obecnej wojny [tj. podczas II wojny światowej] przez “Związek Niemców Pochodzenia Słowiańskiego” (Verband der Deutschen slawischer Abstammung)” – pisze. – „Mapka ta wskazuje, że takie miasta, jak Hamburg, Kilonia, Lubeka, Magdeburg, Lipsk, nie mówiąc już o Berlinie, leżą na dawnych ziemiach słowiańskich, przy czym niektóre wyrazy są pochodzenia słowiańskiego (Lubeka, Lipsk, Berlin)”.

”Germanizacja posuwała się wprawdzie systematycznie, ale bardzo powoli i opornie. Jeszcze do dzisiejszego czasu nie zdołano zgermanizować Łużyczan, którzy przetrwali w ilości około 400 000 ludzi. Jeszcze w XVIII stuleciu resztki ludności słowiańskiej na zachód od Odry mówiły swoim językiem, który zachował się w pisanych zabytkach do dziś”.

Zdarza się Stojanowskiemu efektownie przesadzić, jak wtedy, gdy pisze, że „za czasów Lutra właściwie całe wschodnie Niemcy mówiły po słowiańsku”, albo gdy wywodzi, że ”uczeni badający historię Słowiańszczyzny wysuwają hipotezę, że średniowieczne wojny chłopskie były właściwie buntami chłopskiego elementu słowiańskiego przeciw niemieckim panom”.

Stojanowski ryzykuje też karkołomną teorię, że protestantyzm był naturalnym odruchem Słowian: wieki wcześniej siłą narzucono im bowiem chrześcijaństwo, gdy więc pojawiła się możliwość buntu – podnieśli ją.

Jak Stojanowski widzi „reslawizację”?

„Powinno się umożliwić polityczną działalność reslawizacyjną tym elementom, które wykażą w tym kierunku chęci. Powinno się grupy mówiących dziś po niemiecku Słowian oddać pod ochronę międzynarodową i uchronić ich od niemieckiego terroru. Terenom zamieszkałym przez zgermanizowanych Słowian trzeba dać taką organizacje, aby w nich mogły się równocześnie wyżywać zarówno elementy słowiańskie jak też elementy ciążące do Niemców”.

Jak się okazało, największą przysługą daną niemieckości na Łużycach było pozwolenie na swobodną kultywację łużyckości. W Budziszynie (Bautzen) czy Chociebużu (Cottbus) napisy urzędowe są dwujęzyczne, funkcjonują łużyckie instytucje kulturalne. Słowiańska kultura, w chwili, gdy pozbawiona została konieczności walki o przetrwanie – zaczęła konkurować z niemieckością na zwykłych zasadach. I przegrywa tę walkę, bo być Niemcem w Niemczech jest o wiele korzystniej, niż być Łużyczaninem.

Dlatego Stojanowski postulował – w imię „reslawizacji” – utworzenie na wschodnich terenach Niemiec państwa „podległego Organizacji Narodów Zjednoczonych”.

Państwo dla narodu, którego nie ma

„Ze względu na szczepowe zróżnicowanie dawnych Słowian oraz ze względu na różny stopień ich zgermanizowania wydaje mi się, że należałoby na północno-wschodnim terenie obecnych Niemiec stworzyć pod międzynarodową ochroną dwa państwa służące celom reslawizacji, a to państwo łużyckie i państwo połabskie”.

Niepodległe Łużyce mniej więcej można sobie wyobrazić. Ale jak miałoby wyglądać takie państwo połabskie?
„W skład państwa połabskiego, które można by nazwać państwem Wendow (Wendland), powinnyby wejść wszystkie ziemie Obotrytow i Lutykow oraz te skrawki dawnej Słowiańszczyzny, które nie wejdą ewentualnie w skład państwa łużyckiego albo czeskiego. Byłoby to państwo duże, oparte o Morze Niemieckie i Bałtyckie, graniczące z Polską, Łużycami, Niemcami i Danią. W państwie tym znajdowałyby się tak wielkie miasta, jak Berlin, Magdeburg, Lubeka, Kilonia i Hamburg”.

Całkiem spore państwo, jak na naród, który nie istnieje. I jak na kulturę, która zniknęła dawno temu.
Stojanowski dostrzega w tym pewien problem. Ale nie taki znowu nie do przeskoczenia.
„Przez długi jeszcze czas językiem potocznym a nawet urzędowym w państwie połabskim byłby język niemiecki. Język połabski dopiero by powoli wprowadzano. Wprowadzono by go najpierw ochotniczo, a w miarę upowszechnienia wprowadzono by go do urzędów. Organizacja Zjednoczonych Narodów byłaby protektorem państwa połabskiego, pilnując, aby elementy chcące się reslawizowac nie były narażone na terror i szykany Niemców o hitlerowskim poglądzie na świat”.

Stojanowski szuka śladów słowiańskości. Te ślady dla stojącego z boku są mikroskopijne, resztkowe, ale to właśnie z nich chciałby Stojanowski uczynić dominantę:

„Mimo tego, że Słowiańszczyznę połabską zgermanizowano szybciej i bez reszty, nie zanikła tam świadomość słowiańska. Jest ona rozlana dość szeroko. Kto był po wojnie światowej u tzw. Wendów Lüneburskich, tj. właśnie u Drzewian, ten wic o tym, że ci Wendowie posiadają świadomość swej przynależności szczepowej w bardzo wybitnym stopniu. Swą wendyjską przynależnością wyraźnie się szczycą i chlubią” – zdrowo przesadza Stojanowski.

„To samo jest w Meklemburgii, gdzie świadomość słowiańska utrzymała się specjalnie u szlachty, dawniej słowiańskiej, a dziś zgermanizowanej. Podobno u szla¬chty tej od jakiegoś czasu utrwala się zwyczaj, że je¬den ze synów w rodzinie uczy się jakiegoś żyjącego języka słowiańskiego. Poważną też świadomość słowiańską posiada Rugia, pomimo to, że najprędzej dała się zgermanizować” – pisze.
Coś takiego udało się stworzyć w Izraelu. Odtworzono martwy język, stworzono nowe państwo – zauważa Stojanowski.

„Po prostu musi się znaleźć pewna ilość Słowian połabskich, która wróci do swego zamarłego już języka, a następnie stanie się kadrą reslawizacyjną na terenie zamieszkałym przez Słowian połabskich mówiących dziś po niemiecku” – pisze, i zaraz dodaje:

„Nonsensowna utopia – powie niejeden – naród, który przestał mówić swoim językiem nie wraca już do niego. Otóż nie! Znowu jesteśmy obecnie świadkami takiego niezmiernie ciekawego zjawiska socjologicznego”.

„Dowodu na możliwość powrotu do swego starego języka dostarczają nam Żydzi palestyńscy, którzy w pokaźnej ilości wrócili do języka hebrajskiego, wymarłego o wiele dawniej, aniżeli język słowiańskich Drzewian” – uważa.

Z jedną różnicą. Nowoczesny Izrael stworzyło osadnictwo żydowskie, w którym „Żydzi palestyńscy” stanowili zdecydowaną mniejszość, która – w dodatku – miała silną motywację, by przyjąć kulturę nowo powstałego państwa. Natomiast dominującą rdzenną ludność – palestyńskich muzułmanów – nawet nie próbowano „izraelizować”. W postulowanych przez Stojanowskiego „krajach słowiańskich” trzeba byłoby natomiast sprawić, że słowiańska kultura byłaby na tyle silna i atrakcyjna, by przyjmowali ją Niemcy.

A pamiętajmy, że mówiąc o kulturze Słowian zaodrzańskich, mówimy o resztkach rozrzuconych pośród silnie ugruntowanej kulturze niemieckiej, z którą mocno i bezwględnie utożsamiała się większość mieszkańców tych ziem. W podległym ZSRR NRD, którego granice z grubsza pokrywały się z terenami, które chciał odzyskiwać dla słowiańskości Stojanowski, żadnego „powrotu do słowiańskości” nie było. Nawet w tak szczątkowej formie, jak w Rumunii, gdzie zmieniano ortografię, by zbliżyć ją do brzmienia „bratniej – słowiańskiej”.
Stojanowski przyznaje zresztą, że bez przemocy – mimo wszystko – „reslawizacji” nie będzie.
Gdzie drwa rąbią…

„Z przestrzeni oddzielającej oba te szczepy [Łużyczan i Połabian – przyp. AHistoria] należy wysiedlić Niemców, a na to miejsce osiedlić ludność łużycką. W ten sposób powstałoby jednolite terytorium, które by stanowiło już dość poważny ośrodek asymilacyjny dla części państwa, mówiącego obecnie po niemiecku”.
„W nowym państwie łużyckim Łużyczanie nie zgermanizowani musieliby posiąść możność reslawizacji swych zgermanizowanych ziomków. W ciągu lat kilkudziesięciu można by przez system szkolny nauczyć na powrót Łużyczan mówiących dziś po niemiecku, języka łużyckiego, tak jak uczy się dziś Irlandczyków mówiących po angielsku języka irlandzkiego”.

Tylko, że niewiele z tej „receltyzacji” wychodzi w Irlandii i wszyscy sobie już na dobrą sprawę dali z tym spokój. Język angielski w Irlandii po prostu połączył się z celtycką kulturą i tradycją – i stworzył nową jakość.

Bufor, tyle, że z drugiej strony

Tezy Stojanowskiego, oczywiście, stawiać należy na półce „kurioza historii geopolityki”, choć pamiętać należy, że jeszcze bardziej kuriozalne tezy powstałe po stronie niemieckiej stoją – niestety – na półce opisanej po prostu „historia”.

Ale łatwo go wyśmiewać dziś, w sytuacji, w której Niemcy nie stanowią już dla Polski zagrożenia, a powrót do niemieckiego nacjonalizmu wydaje się mało prawdopodobny – o ile, oczywiście, „zwrot nacjonalistyczny” nie dokona się w całej Europie, bo wówczas również problem niemiecki może powrócić.
W czasach Stojanowskiego jednak nawet pokonane Niemcy postrzegano jako zagrożenie, i trudno tego nie rozumieć.
Stojanowski – po prostu – powrócił do starej, od dawna lansowanej koncepcji geopolitycznej: bufora. Takie pomysły istniały już w Polsce od dawna, tyle, że w stosunku do Rosji, by przypomnieć choćby koncepcję federacyjną Piłsudnskiego, który chciał „rozpruwać Rosję wzdłuż szwów narodowościowych”, by oderwane od niej Ukraina i Białoruś chroniły Polskę przed moskiewskim imperializmem.

Stojanowski nie robił nic innego, jak tylko przenosił tę koncepcję z kresów wschodnich na zachodnie.

A fakt, że jego tezy to czyste political fiction jest powodem, dla którego historia ta trafiła do AHistorii.

Ziemowit Szczerek