Strony

wtorek, 8 marca 2016

Jerzy Wolak - Historia Roja - film dla zoologicznych antykomunistów

Wszyscy zoologiczni antykomuniści – piszę to z dumą, gdyż słowo „zoologiczny” znaczy: naturalny; antykomunizm (i w ogóle antylewicowość) wpisany został w naturę człowieka już w samym akcie Stworzenia – a zatem: wszyscy zoologiczni antykomuniści wyniosą z kina pod powiekami wiele miłych scen.

Wypada zacząć od truizmu, że Polska wciąż nie jest normalnym krajem. Bo gdyby Polska była normalnym krajem, to coraz to nowe filmy poświęcone kluczowym momentom rodzimej historii wchodziłyby na ekrany kilka razy w roku, wskutek czego po z górą ćwierci wieku od chwili odzyskania normalności mielibyśmy takich obrazów co najmniej setkę. W takiej sytuacji samych filmów traktujących o Żołnierzach Wyklętych byłoby co najmniej kilkanaście i wtedy moglibyśmy sobie swobodnie dyskutować, który z twórców trzyma się bliżej historycznych realiów, który lepiej oddał klimat, a który po prostu piękniej wszystko opowiedział. Tymczasem pierwsza opowieść o antykomunistycznym powstaniu przeciw nowemu okupantowi musiała czekać na swe narodzenie ponad dwadzieścia lat od rzekomego odzyskania niepodległości, a potem kolejne pięć lat spędzić w areszcie cenzury. I trzeba było aż zmiany najwyższych władz państwowych, by film ten mógł trafić do kin…

Cieszymy się z tego filmu jak wariaci – z samego faktu, że w ogóle powstał i że w końcu udało mu się wejść na ekrany – bo wcale niewykluczone, że okaże się on jedynym obrazem poruszającym taką tematykę. Historia ostatnich dekad dostarcza dobitne tego przykłady. Ile powstało w tym czasie filmów poruszających zagadnienie zbrodni katyńskiej? Jeden. Ile mamy filmów o wojnie polsko-bolszewickiej? Jeden. O zmaganiach z komuną w Peerelu? Będzie z pięć. A o Wrześniu’39? Jeden. O reszcie drugiej wojny światowej? Uwzględniając wszystkie aspekty zagadnienia zbierze się tego bodaj nie więcej niż siedem…

Dlatego bezwzględnie trzeba obejrzeć „Historię Roja”, bo możemy więcej nie mieć okazji zobaczenia na dużym ekranie, jak żołnierze z ryngrafami Najświętszej Panienki na polskich mundurach, pięć lat po „wyzwoleniu” – jak do dziś jeszcze mówi niejeden – depczą czerwonego gada. 

I będziemy ten film wychwalać pod niebiosa – bo zmieniła się tylko tabliczka na drzwiach baraku. Bo życiem mieszkańców baraku III-RP nadal w najlepsze rządzi przysłowie: „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”.

Skłamałbym, gdybym zmilczał fakt, iż pierwszą refleksją, jaką wzbudziła we mnie „Historia Roja”, było wspomnienie, jak na początku lat osiemdziesiątych, gdy szeptaną propagandą po osiedlu rozeszła się wieść, że „dzisiaj coś rzucą”, całą rodziną rzuciliśmy się do domu towarowego, by po kilkugodzinnym przytupywaniu na mrozie dopaść cztery pary brzydkich jak nieszczęście zamszowych mokasynów męskich rozmiar 45. Choć żadne z nas nie nosiło takiego numeru, szczęście nasze nie miało granic. Nikt, kto nie żył w baraku PRL nie pojmie tego w ząb.

Film ze skazą…

„Historia Roja” to w ogólnym rozrachunku film niezły, zwłaszcza na tle powszechnej nędzy współczesnej kinematografii polskojęzycznej i drętwoty tych kilku produkcji z patriotyczną nutą w tle, które ostatnimi laty psim swędem znalazły się w przestrzeni publicznej. „Historię Roja” da się z przyjemnością oglądać, co jednak nie znaczy, że należy jej się wyłącznie zachwyt. Wręcz przeciwnie – uważny widz znajdzie w obrazie Jerzego Zalewskiego wiele mankamentów.

Film jest za długi – gdyby go skrócić o mniej więcej pół godziny, wycinając niepotrzebne dłużyzny: jakieś bezsensowne majaki leżącego w malignie żołnierza czy zalatujące tandetą zwolnione tempo, tylko by zyskał na spójności narracyjnej. Bo ta właśnie spójność nieco kuleje – zwłaszcza na początku trudno dopatrzeć się związku przyczynowo-skutkowego.

Film jest stanowczo zbyt artystowski – nieprzyjemnie podśmierduje peerelowskim kinem moralnego niepokoju. Z tejże artystowskości wynika z kolei brak umiaru w stosowaniu artystycznych środków specjalnych w rodzaju wspomnianego już zwolnionego tempa (stanowczo tu tego za dużo) czy kamery „uczestniczącej” – szczególnie nieznośne to w scenach batalistycznych, w których widz ma wrażenie, że kamerzysta wraz z walczącymi biegnie, przyklęka, upada, jedną ręką kręcąc, a drugą waląc długimi seriami ze sturmgewehra. Zamysł chwalebny (Amerykanie stosują go z powodzeniem), tylko w praktyce nie bardzo wyszedł, bo (znaj proporcją, mociumpanie) wiele scen bitewnych w filmie charakteryzuje chaos – widz nie znający historii bądź mający o niej pojęcie mgliste (a przecież do takiego głównie taki film powinien być kierowany) nie bardzo wie, kto do kogo strzela.

Ani dlaczego strzela? „Historii Roja” brakuje wyraźnego zawiązania akcji, tak aby widz – zwłaszcza wspomniany powyżej – otrzymał nie pozostawiający wątpliwości przekaz na temat motywacji młodych ludzi, którzy po zakończeniu działań wojennych pozostawali w lesie bądź z racji wieku dopiero wtedy włączali się w konspirację.

Zamiast tego już na samym początku mamy scenę, w której konspiratorzy omawiają plan działania w nowej sytuacji, po wkroczeniu na ziemie polskie Sowietów, siedząc sobie niefrasobliwie w knajpie.

A to nas prowadzi wprost do uchybień w sferze faktografii. Nie ma sensu wytykać twórcom filmu brak zgodności ukazanych wydarzeń z faktycznym stanem rzeczy, bo to różnice w sumie niewielkie, mogące co najwyżej drażnić historyków, dla przeciętnego Polaka zaś zupełnie bez znaczenia. Opowiadając historię Roja chcieli oni pokazać jak najszerszą panoramę życia i walki Żołnierzy Wyklętych, i chwała im za to. Może jednak lepiej byłoby nazwać film „W ziemi lepiej słychać”, a Rój przecież i tak by się w nim pojawił siłą rzeczy, by egzemplifikować fenomen.

Nieporównanie poważniejsze jednak zastrzeżenia budzi brak wierności realiom obyczajowym i postawom typowym dla przedstawionego na ekranie pokolenia. Dwa przykłady: nie do pomyślenia była sytuacja, aby kapralina z mlekiem pod nosem zwracał się do swojego dowódcy po imieniu, pociągając jednocześnie samogon „z gwinta”, albo żeby w jednej izbie córka uprawiała nierząd, a w drugiej jej zgorszona matka bezradnie odmawiała różaniec. Autor scenariusza chyba nigdy na wsi nie był – jeszcze trzydzieści lat temu przeciętna gospodyni przyłapawszy swoją córkę z gachem in flagranti skułaby latawicy gębę, a kochasia nie bacząc na mundur i szarżę wykopałaby z chałupy. A ojciec by jeszcze poprawił, a nie usprawiedliwiał obrazę Boską…

Bardzo szkodliwym procederem jest – powszechnie dziś, niestety, obecne – przykrawanie bohaterów z przeszłości do miary współczesnego człowieka. Bardzo szkodliwym, bo tamtych poważnie deprecjonuje, a nam uniemożliwia czerpanie wzoru z ludzi, których pod względem zasad moralnych i towarzyskich dzieli od naszego pokolenia dal równa odległości Drogi Mlecznej od Spółdzielni Mleczarskiej „Laktozja” (i wcale nie należy się obawiać zarzutów o uprawianie „brązownictwa”, bo przecież uczymy się od spiżowych pomników, nie od ludzików z plasteliny).

Dlatego polemika z Andrzejem Wajdą pod koniec filmu mija się z celem, bo kto z młodego pokolenia (a przecież głównie do niego trzeba takie filmy kierować) zna „Popiół i diament”? Znacznie łatwiej za to wyrobią sobie przekonanie, że chłopaki z lasu bez porządnej dawki gorzały w bój nie ruszali, i tak w ogóle to byli ciency, bo przecież całe kino już widzi, że to zasadzka, że zostali wystawieni, a ci zamiast umiejętnie się wymknąć, bo przecież tyle razy skutecznie to robili, chleją i biją pianę…

Roja, który w przebraniu wsiowej babiny zasiada wśród publiczności na pokazowym procesie kolegi z lasu, litościwie nie wspominam.

…ale i tak cieszy

Długo by jeszcze można – gdyby komuś na tym specjalnie zależało – wyliczać słabe strony najnowszego obrazu Jerzego Zalewskiego. Tylko po co? Za co już go tak dotkliwie wychłostałeś? – może ktoś spytać całkiem zasadnie. Z żalu – odpowiem mu jak najszczerzej potrafię. Ponieważ mam mu za złe, że nie jest doskonały, perfekcyjny, bez zarzutu. To właśnie mam mu za złe – że nie jest bez skazy.

Albowiem pominąwszy milczeniem wszystko, co powyżej napisałem – kierując się sercem wyłącznie, nie rozumem – zapiałbym gromkim peanem. Bo po raz pierwszy w życiu zobaczyłem w moim ulubionym medium, w kinie – normalnym kinie, nie w jakiejś ad hoc zaimprowizowanej zatęchłej salce – na wielkim ekranie, i do tego w tak wielkim natężeniu coś, co od dziecka pragnąłem oglądać: jak nasze wojsko goni sowieckiego okupanta, jak bez pardonu strzela zdrajcy między oczy, jak nie hamletyzuje, nie dzieli włosa na czworo, tylko trwając w wierności przysiędze złożonej Ojczyźnie w obliczu Boga Wszechmogącego, z której nikt go nie zwolnił, broni Polaków przed potwornym wrogiem, którego wielu zaczyna z wolna uważać za przyjaciela. A czerwonym szmatom w obliczu uzbrojonego żołnierza, nie złachmanionego w ubeckich kazamatach więźnia, puszczają zwieracze.

„Historia Roja” to film dla zoologicznych antykomunistów. Wszyscy zoologiczni antykomuniści – piszę to z dumą, gdyż słowo „zoologiczny” znaczy: naturalny; antykomunizm (i w ogóle antylewicowość) wpisany został w naturę człowieka już w samym akcie Stworzenia – a zatem: wszyscy zoologiczni antykomuniści wyniosą z kina pod powiekami wiele miłych scen. A jednak przeważa wrażenie niedosytu. I niejasne przeczucie, że takie historie nie należą już do naszego pokolenia, bo my zawsze opowiemy je z jakąś skazą. Te historie należą do rówieśników tamtych chłopców z lasu – jeśli tylko dobrze się wczytają, wpatrzą i wmyślą w ich losy, rozsnują opowieść, na jaką nas nigdy nie było i nie będzie stać.

Jerzy Wolak


Historia Roja, czyli w ziemi lepiej słychać; scenariusz i reżyseria: Jerzy Zalewski; w rolach głównych: Krzysztof Zalewski Brejdygant, Wojciech Żołądkowicz, Piotr Nowak, Mariusz Bonaszewski, Marcin Kwaśny, Tomasz Dedek; Polska 2016, 150 minut.