Strony

środa, 10 września 2025

W. Grzegorzewicz: Jeszcze niedawno Ameryka grała rolę „szeryfa świata”.

 Jeszcze niedawno Ameryka grała rolę „szeryfa świata”. To ona miała największą armię, dolara jako walutę globalną i prawo do pouczania wszystkich. Polska czuła się bezpieczna, bo stanęła w szeregu z USA. Ale ten czas się skończył. Ameryka jest dziś zmęczona własnymi wojnami i kryzysami, rozdarta politycznie, obciążona długiem i inflacją. Jej groźby sankcji robią mniejsze wrażenie, bo coraz więcej państw rozlicza się poza dolarem. Sojusznicy zaczynają „grać na dwa fronty”, a przeciwnicy testują granice bez większych konsekwencji. To już nie jest jednobiegunowy świat z jednym arbitrem — to stół, przy którym siedzi kilku silnych graczy, a każdy dogrywa swoje interesy.

Dziś widać to wyraźnie: wojna Izraela w Gazie pokazała, że USA nie są w stanie nawet okiełznać własnych sojuszników. Izrael robi, co chce – bombarduje cywilów, dzieci, a nawet stolicę Kataru, gdzie stoją amerykańskie bazy, a Waszyngton jedynie wzrusza ramionami. W Alasce Rosjanie i Chińczycy prowadzą wspólne manewry tuż pod nosem Amerykanów, demonstrując, że nie boją się już amerykańskiej floty. U nas z kolei dochodzi do coraz dziwniejszych incydentów: drony spadają na polskie terytorium, a zachodnie media natychmiast próbują zrzucić winę na Rosję – choć po czasie po cichu przyznaje się, że to ukraińskie prowokacje. Do tego dochodzą masowe podpalenia w Polsce, za którymi również stoją Ukraińcy, a ich zachowanie wobec Polaków – od arogancji w pracy po bezczelność na ulicach – pokazuje, że nie czują wdzięczności, tylko przekonanie, że wszystko im wolno.

Ameryka nie daje nam już bezpieczeństwa, a Ukraina staje się coraz większym ciężarem. Zamiast być podmiotem polityki, Polska jest dziś przedmiotem – polem, na którym inni rozgrywają swoje interesy.

W 2014 roku Rosja odzyskała Krym. Zachód wrzeszczał o „agresji”, ale dla Moskwy był to powrót do ziemi, która od wieków była związana z Rosją historycznie, kulturowo i strategicznie. To właśnie tam znajduje się baza jej floty czarnomorskiej – klucz do kontroli całego regionu. Oddanie Krymu oznaczałoby dla Rosji zgodę na bycie zepchniętą do roli bezbronnego obserwatora we własnym sąsiedztwie. Trudno wyobrazić sobie, by jakiekolwiek mocarstwo zrezygnowało z takiego miejsca dobrowolnie.

Zachód lubi przypominać o „nienaruszalności granic”, ale sam od lat łamie własne zasady. NATO w latach 90. obiecywało, że nie przesunie się ani o cal na wschód. Tymczasem dziś amerykańskie wojska stoją nie tylko w Polsce, ale i w państwach bałtyckich, a infrastruktura sojuszu podchodzi coraz bliżej Moskwy. Z rosyjskiej perspektywy to nie defensywa, lecz jawne osaczenie. Krym stał się więc symbolem sprzeciwu wobec tej polityki: Rosja pokazała, że nie pozwoli sobie odebrać tego, co uważa za własne, i że nie będzie biernie patrzeć, jak Zachód łamie dane słowo.

Tak właśnie Moskwa tłumaczyła swoje działania: nie jako akt ekspansji, lecz jako obronę przed zdradą i podstępem Zachodu. I choć w zachodnich mediach mówi się wyłącznie o „aneksji”, w oczach wielu Rosjan – i nie tylko Rosjan – było to raczej wyrównanie rachunków i przywrócenie elementarnej równowagi sił w regionie.

W 2020 roku pandemia obnażyła słabość Stanów Zjednoczonych. Kraj, który przez dekady uchodził za „lidera wolnego świata”, nie potrafił poradzić sobie z kryzysem zdrowotnym na własnym podwórku. Zamiast spójnej strategii – chaos, zamiast stabilności – kłótnie polityczne, zamiast ochrony obywateli – setki tysięcy ofiar. Obraz Ameryki jako potęgi zdolnej zarządzać globalnymi kryzysami rozsypał się na oczach całego świata.

Dwa lata później Zachód wciągnął nas w wojnę na Ukrainie. Polska stała się pierwszym krajem, który otworzył granice i ramiona dla milionów uchodźców. Początkowo dominowała atmosfera solidarności, ale szybko zderzyliśmy się z codziennością: wielu Ukraińców zaczęło zachowywać się, jakby byli panami we własnym domu. Głośne roszczenia, brak wdzięczności, lekceważenie polskich zwyczajów i zasad – to stało się źródłem frustracji wśród zwykłych ludzi, którzy zobaczyli, że gościnność nie spotkała się z szacunkiem.

Na tym tle pojawiły się jeszcze groźniejsze zjawiska. Polska zaczęła doświadczać serii tajemniczych pożarów – płoną magazyny, zakłady produkcyjne, składy drewna. Oficjalnie winnych brak, ale tropy i podejrzenia prowadziły do ukraińskich grup działających na naszym terenie. Zamiast poważnego śledztwa – milczenie i udawanie, że to „zwykłe wypadki”. Tymczasem społeczeństwo widziało coraz więcej sygnałów, że ktoś próbuje zdestabilizować nasz kraj od środka.

Do tego doszły prowokacje militarne. Coraz częściej nad polskim terytorium spadają drony. Nie ma jednoznacznych dowodów winy Rosji, pojawiają się natomiast informacje, że były zrzucane przez stronę ukraińską – po to, aby zwalić odpowiedzialność na Moskwę i wciągnąć Polskę jeszcze mocniej w konflikt. Z perspektywy obywatela wyglądało to tak: cudze państwo rozgrywa swoje wojny, a Polska jest wystawiana na ryzyko, jako kozioł ofiarny i pionek w cudzej strategii.

W ten sposób nasz kraj z pozycji gospodarza i sojusznika został zepchnięty do roli areny, na której inni toczą swoje gry. A my, zamiast jasno bronić własnych interesów i bezpieczeństwa, daliśmy się wciągnąć w cudze rachuby – płacąc za to finansowo, społecznie i strategicznie.

Tymczasem sama Ukraina zaczęła tonąć. Rosja, mimo sankcji i ostracyzmu Zachodu, parła naprzód, zdobywała kolejne tereny i krok po kroku realizowała swoje cele strategiczne. Zachód coraz bardziej się męczył – gigantyczne sumy wydane na broń i pomoc, rosnące zmęczenie społeczeństw i wyczerpanie gospodarek. W coraz większej liczbie stolic zaczęto mówić półgłosem to, co jeszcze rok wcześniej było nie do pomyślenia: że Ukraina nie odzyska wszystkiego, że nie ma siły ani zaplecza, by prowadzić wojnę bez końca, i że najpewniejszym rozwiązaniem będzie jej podział. Jedne obszary – te wschodnie i południowe – miałyby zostać pod kontrolą Moskwy. Inne – zachodnie – trafiłyby pod wpływy Zachodu. A pomiędzy nimi tworzono wizje strefy buforowej, która miałaby zapobiegać kolejnym starciom.

W tym układzie Polska zajęła miejsce szczególne – ale w bardzo złym sensie. Zamiast budować sobie przestrzeń manewru, stać się krajem rozważnym i ostrożnym, Warszawa zrobiła z siebie najgłośniejszego i najbardziej zacietrzewionego wroga Putina. Występowaliśmy z ostrymi deklaracjami, demonstrowaliśmy wrogość na każdym kroku, jakbyśmy zapomnieli, że siedzimy na pierwszej linii frontu. To nie Niemcy, nie Francja, nie Stany Zjednoczone byłyby pierwszym celem w razie eskalacji – tylko właśnie Polska. W praktyce oznacza to, że w razie konfrontacji to my przyjmujemy pierwszy cios, podczas gdy mocarstwa, które podżegały do konfrontacji, pozostają w bezpiecznej odległości.

Takie ustawienie się w roli „chorążego wojny” nie przynosi nam realnych korzyści, a wręcz odwrotnie – czyni nas łatwym celem i narzędziem cudzych interesów. Zamiast prowadzić politykę twardo osadzoną we własnym bezpieczeństwie, daliśmy się ponieść emocjom i ambicjom, które mogą kosztować nas najwięcej.

A Ameryka? Patrzmy na czyny, nie na słowa. W Gazie Izrael prowadził masakrę cywilów – tysiące zabitych dzieci, kobiet i starców – a Waszyngton w każdej rezolucji ONZ i w każdym międzynarodowym gremium stawał murem za Izraelem. Nawet wtedy, gdy obrazy ruin i ciał niewinnych ludzi obiegały świat, Ameryka używała swojego wpływu nie po to, by zatrzymać rzeź, lecz by ją politycznie osłonić. To było pierwsze wielkie pęknięcie w micie, że USA są „obrońcą wolności” i „praw człowieka”.

Ale potem Izrael poszedł jeszcze dalej. Wczoraj zbombardował Dohę – stolicę Kataru, państwa bogatego, wpływowego i będącego gospodarzem największej amerykańskiej bazy wojskowej na Bliskim Wschodzie. To nie była żadna prowincja ani teren sporny – to było serce sojusznika USA. W normalnych czasach taki akt byłby czerwonym alarmem: naruszeniem suwerenności przyjaciela Ameryki, ciosem wymierzonym w same fundamenty jej wpływów. A reakcja Waszyngtonu? Cisza. Kilka niezręcznych oświadczeń, zero realnych kroków. Żadnych sankcji, żadnych nacisków, żadnego jasnego stanowiska.

Ten moment był jak kubeł zimnej wody dla reszty świata. Państwa arabskie i afrykańskie zobaczyły, że Ameryka nie potrafi już obronić nawet własnych partnerów, a sojusze z USA przestały być gwarancją czegokolwiek. Jeśli Katar, z całą swoją bazą i strategicznym znaczeniem, został wystawiony na cios bez żadnej reakcji Waszyngtonu, to co dopiero mają myśleć inni, słabsi sojusznicy? Zbombardowanie Dohy obnażyło całą prawdę: Ameryka jest w odwrocie, jej „parasol ochronny” ma dziury, a jej autorytet jako globalnego lidera runął w oczach miliardów ludzi.

A teraz pytanie: co to oznacza dla nas?

Oddaliśmy Ameryce swoje ziemie pod bazy wojskowe i rakietowe instalacje. Przedstawiano to jako tarczę ochronną, gwarancję bezpieczeństwa i „żelazny sojusz”. Ale tarcza szybko zamieniła się w magnes – magnes, który przyciąga zagrożenie. Bo jeśli Rosja kiedykolwiek zdecyduje się wypchnąć Stany Zjednoczone z Europy, nie będzie atakować Berlina ani Paryża. Najpierw uderzy tam, gdzie stoją amerykańscy żołnierze i wyrzutnie, czyli właśnie w Polsce.

Nie można udawać, że to dla Kremla niespodzianka. Wręcz przeciwnie – w Moskwie od dawna powtarzają, że Polska stała się symbolem złamania obietnic z lat 90. Wtedy Zachód zapewniał, że NATO nie przesunie się na Wschód „ani o cal”. A dziś? Amerykańskie bazy są w Polsce, państwach bałtyckich, Rumunii – praktycznie na progu Rosji. To wygląda jak zdrada i prowokacja. Z perspektywy Kremla Polska nie jest więc żadną ofiarą, lecz państwem, które dobrowolnie ustawiło się w roli wroga, a nawet głównego prowokatora.

To my zgodziliśmy się, by cudze wojska stanęły na naszej ziemi. To my przyjęliśmy rolę forpoczty amerykańskiej polityki wschodniej. I to my teraz musimy żyć ze świadomością, że w razie konfliktu nie będziemy „chronieni” – lecz staniemy się pierwszym celem, poligonem i polem bitwy cudzej wojny. W tym sensie bazy, które miały być gwarancją bezpieczeństwa, mogą okazać się gwoździem do trumny. 

Ile jeszcze mamy płacić za cudze wojny? Polska od lat finansuje cudze interesy, nie swoje. Kupujemy za miliardy amerykańską broń, utrzymujemy ich bazy, rezygnujemy z własnych kierunków gospodarczych na Wschodzie – a w zamian dostajemy jedynie ryzyko i obietnice bez pokrycia. Ameryka i Izrael robią, co chcą – bombardują Gazę bez litości, a potem nawet Dohę, stolicę sojusznika USA, gdzie stoi największa amerykańska baza w regionie. I co? Nic. Zero reakcji, zero konsekwencji. To jasny dowód, że sojusze z Ameryką nie gwarantują niczego. Jeśli Katar nie był nietykalny, to dlaczego my mielibyśmy być?

Ukraina tymczasem ciągnie nas w dół. Oddaliśmy jej nasze pieniądze, broń, zaplecze i granice – a w zamian mamy miliony ludzi, którzy coraz częściej nie zachowują się jak goście, ale jak właściciele. Do tego prowokacje: drony spadające na nasze ziemie, serie pożarów i sabotaży, które dziwnym trafem nigdy nie doczekały się poważnego wyjaśnienia. Polskie władze udają, że nic się nie dzieje, byle tylko nie naruszyć „świętego sojuszu”. A społeczeństwo? Płaci – rosnącymi cenami, większymi podatkami i poczuciem zagrożenia, które z miesiąca na miesiąc jest coraz bardziej realne.

A my wciąż udajemy, że to wszystko dzieje się „dla naszego bezpieczeństwa”. Tyle że bezpieczeństwa mamy coraz mniej – zarówno ekonomicznego, jak i militarnego. Ekonomicznego, bo kredytujemy cudze wojny zamiast inwestować we własny rozwój, tracimy dostęp do tanich surowców i nowych rynków. Militarnego, bo staliśmy się pierwszą linią frontu, wysuniętą bazą cudzych żołnierzy, a w razie konfliktu to my oberwiemy pierwsi. Polska zamiast rosnąć w siłę, zamienia się w poligon – cudzy poligon, na którym inni testują swoją odwagę i granice cierpliwości.

Polska stoi dziś na prawdziwym rozdrożu. Możemy dalej pełnić rolę wiernego psa Ameryki i Izraela – szczekać wtedy, gdy oni każą, i rzucać się na tych, których oni wskażą. Tylko że ta droga prowadzi w jednym kierunku: staniemy się pierwszym polem bitwy, gdy ich konflikt z Rosją wejdzie na wyższy poziom. Wtedy to nasze miasta, nasze fabryki i nasze rodziny znajdą się pod ogniem, a „sojusznicy” z bezpiecznej odległości będą wysyłać nam słowa wsparcia i kolejne faktury za broń.

Ale jest też druga droga – trudniejsza, wymagająca odwagi i zerwania z wygodnym schematem myślenia. Polska może zacząć myśleć samodzielnie. To znaczy: przestać automatycznie powtarzać cudze hasła i zacząć definiować własny interes narodowy. Otworzyć dialog z Moskwą, bo sąsiada się nie wybiera – trzeba z nim rozmawiać, choćby najtrudniej. Zamiast być bezwolnym frontem cudzej wojny, możemy spróbować być pomostem – krajem, który zmniejsza napięcia, a nie je podsyca.

Równocześnie musimy zadbać o własną gospodarkę. To ona jest fundamentem bezpieczeństwa – silna gospodarka to silna armia, niezależność energetyczna, stabilne życie obywateli. Zamiast wydawać miliardy na cudze wojny, możemy je zainwestować w polskie firmy, infrastrukturę, energię i technologie. Tak robią państwa, które chcą być podmiotami, a nie pionkami.

Rozdroże jest jasne: albo idziemy dalej drogą wasala, który bez pytania oddaje swoją ziemię, pieniądze i ludzi cudzym interesom, albo zaczynamy szukać własnej drogi. To nie oznacza ślepego zwrotu na Wschód – oznacza przywrócenie równowagi, zdolność do gry na własnych warunkach. Jeśli tego nie zrobimy teraz, jutro możemy już nie mieć wyboru – bo decyzje zapadną za nas, a my zapłacimy najwyższą cenę.

Świat już nigdy nie wróci do tego, co było. Epoka, w której Ameryka była jedynym panem i rozdawała karty na całym globie, dobiegła końca. Stany Zjednoczone tracą władzę – ich potęga militarna jest rozproszona, dolar coraz częściej obchodzony w handlu międzynarodowym, a kolejne wojny i kryzysy pokazują, że nie są w stanie narzucać wszystkim swojej woli. Tymczasem Rosja i Chiny krok po kroku budują nowy porządek. Łączą siły z Azją, Afryką i Ameryką Południową, tworząc sieć współpracy poza Zachodem. To już nie są pojedyncze gesty, lecz długofalowa strategia, która zmienia układ sił.

Europa, widząc słabnięcie Ameryki, próbuje szukać własnej drogi. Niemcy zbroją się na niespotykaną skalę, Francja mówi o „strategicznej autonomii”, a kolejne państwa zastanawiają się, jak przetrwać w świecie, w którym sojusze nie są wieczne, a prawo międzynarodowe coraz częściej okazuje się martwą literą. To jest moment, w którym każdy kraj musi zdecydować: czy nadal będzie ślepo ufać dawnym układom, czy zacznie budować swoją niezależność.

Polska stoi tu przed wyborem, który zadecyduje o naszej przyszłości na pokolenia. Jeśli nie zrozumiemy tej zmiany teraz, zapłacimy najwyższą cenę. I nie chodzi o utratę prestiżu czy pustych deklaracji – chodzi o realne ruiny naszych miast, o życie naszych obywateli, o przyszłość całego państwa. Historia uczy, że kraje, które ślepo liczyły na cudze parasole ochronne, kończyły jako pola bitew cudzych wojen. Jeśli nie zaczniemy działać samodzielnie, Polska może powtórzyć ten scenariusz – i to szybciej, niż nam się wydaje. 

Albert W. Grzegorzewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.