Strony

wtorek, 21 stycznia 2020

O tzw. radzieckim "wyzwoleniu" Polski, raz jeszcze słów kilka. Słuszna ocena historyczna.

(tekst z października 2019 r.) 

Sowieckie czołgi na ulicach Lwowa, lipiec 1944 r. [A]

    Kilkanaście dni temu pewien polityk powiedział publicznie, że powinniśmy być wdzięczni Armii Czerwonej za ''wyzwolenie''. Litościwie pominę, z jakiej partii jest ten polityk, ale każdy się domyśla o kogo chodzi. Przez blisko 50 lat propaganda komunistyczna karmiła Polaków mitem ''wyzwolenia'' - i co gorsza, są nadal ludzie, którzy w ten mit wierzą.

    Przyjrzyjmy się więc temu rozkosznemu mitowi ''wyzwolenia'' Polski przez łobuzów spod czerwonej szmaty, a potem wyjaśnię, dlaczego jest to mit.

    Gdy Sowieci zaczęli pomału wkraczać na terytorium Polski (granicę przekroczyli w rejonie Rokitna 3 na 4 stycznia 1944 roku), zachowywali się nie jak wyzwoliciele, a jak zdobywcy. O ile wiele ich zachowań z Kresów przeszło bez echa, o tyle zachowania Sowietów w Polsce ''lubelskiej'' nie dało się już ukrywać. Jeszcze gorzej było na tzw. ziemiach odzyskanych.

    Po II wojnie ukuło się powiedzenie, że Stalin popełnił podczas wojny tylko dwa błędy. Pierwszy, że pokazał swoim żołnierzom zagranicę. Drugi - że pokazał zagranicy swoich żołnierzy.

    Sowieccy bojcy wyglądali jak hołota, a nie jak wojsko. Słynne są już karabiny na sznurkach, czy brak butów, pojawiające się w wielu relacjach. Świadkowie pamiętają, że sowieccy żołnierze nosili obszarpane płaszcze i worki, do których ładowali jedzenie i zdobycze. Wiele rzeczy, np. pasy i buty uzupełniali zabierając cywilom, albo Niemcom. Byli nieogoleni i zawszeni. Straszliwie śmierdzieli. Zawsze interesowało ich to, czy jest wódka i jedzenie.
''Z komfortowo urządzonego i otoczonego zadbanym ogrodem z 70-cioma drzewkami domku w okresie kilku miesięcy po zajęciu miasta radzieccy żołnierze zrobili ruinę. Wannę wyrzucili przez okno, piec centralnego ogrzewania wywieźli, glazurę potłukli, wodociąg zatkali i częściowo zniszczyli, drzwi i futryny okienne spalili. W ścianie domu została wybita dziura, a ogród wykarczowano'', tak opisywano efekt kilkumiesięcznego pobytu Sowietów w pewnej willi w Bydgoszczy. 
Potrafili pić wodę z nocników, ich kobiety ubierały się w koszule nocne, myśląc, że to suknie balowe, głowy myli w toaletach i palcami jedli smar, myśląc, że to marmolada. Kradli mosiężne klamki do drzwi, myśląc, że to złoto, a nawet malowane na złoty kolor uszka filiżanek z zastawy. Mój Tato opowiadał, że czerwonoarmiści wykręcali żarówki i owijali w jakieś szmatki, bo myśleli, że przywiozą światło do domu. Uwielbiali też krany, bo przecież z nich leciała woda. Historie o utopionych w kadzi ze spirytusem czerwonoarmistach, czy batalionie, który cały się wytruł zatrutym przez Niemców alkoholem - zna wielu. 
Sowiecki sierżant wspominał, że ''nigdy, nawet we śnie nie marzyłem, że zobaczę takie miejsca, skąd pisze i spotkam takich ludzi''. Pisał o zrujnowanej okupacją Polsce. Był zaszokowany, że działa handel i że można kupić sobie tyle alkoholu, ile się chce - od razu kupił 3 litry wódki. 
Pół biedy, gdyby ich zachowania sprowadzały się do tego. 
Sowieci grabili na potęgę. Spotkanych na ulicy Polaków terroryzowali bronią, zabierali wszystko, co chcieli - buty, zegarki, płaszcze, papierośnice. Czasem nawet bieliznę. Zwrot ''dawaj czasy'' (oddaj zegarek) na trwałe wszedł do polskiej świadomości, nawet w dowcipach (''Tiażełyje czasy'', pomyślał Wania targając na plecach zegar z wieży kościelnej). Sowiecki człowiek nie mógł pojąć, jakim cudem ubogi polski chłop - ciemiężony przecież przez kapitalistów i burżujów - mógł być posiadaczem zegarka, aparatu fotograficznego, radia, czy patefonu. Reagował agresją - bo był po prostu dzikusem. Nie bez wpływu było też to, że pod koniec wojny istotny procent Armii Czerwonej stanowili zwyczajni kryminaliści, wypuszczeni z łagrów. 
''Spotkało mnie dwóch Rusków i najpierw mnie zaatakowało o zegarek, że im mam dać zegarek, gdy im powiedziałam, że nie mam zegarka, to mi poczęli grozić, że mnie zastrzelą, jak im nie dam, i poczęli szukać wszędzie. Gdy go zaś nie znaleźli, to mi zabrali rower, pudełko z tytoniem i papierośnicę od papierosów i zaraz chcieli mi zabrać trzewiki z nogi i płaszcz; jak im tego płaszcza nie chciałam dać i trzewików, to powiedzieli, że mnie zastrzelą.'' 
Do poddaństwa względem Armii Czerwonej zobowiązały się też władze Polski lubelskiej, które w lutym 1945 roku zgodziły się dostarczyć Sowietom 150 tys. ton zboża, 250 tys. ton ziemniaków, 100 tys. ton siana i 25 tys. ton mięsa. Było to około 30 % polskich zbiorów - a mówimy tu o kraju wyniszczonym wojną i okupacją. W rejonie samego Białegostoku Sowieci zrabowali płodów z 8700 hektarów. Sowieci ponadto oddolnie rabowali płody rolne - przykładowo, w rejonie Gliwic w 1945 r. przyszedł sowiecki oddział i skosił 200 hektarów plonów. ''Do chłopa, który miał ziemię z reformy rolnej we wsi Kristinhof, przyszli sowieccy żołnierze, którzy zabrali mu żniwiarkę twierdząc, że ziemia jest Polaczków, a to, co na niej rośnie, jest rosyjskie''.
    Rabunek postępował zresztą w sposób instytucjonalny. Armia Czerwona z rzekomo bogatych Ziem Odzyskanych rabowała po prostu wszystko. Już w styczniu zastępca ludowego komisarza obrony, gen. Nikołaj Bułganin polecił zabezpieczać zdobycz wojenną - a w jej skład wchodziło dosłownie wszystko: od sklepów i bydła po kopalnie i fabryki. Już od marca 1945 r. nastąpił rabunek polskiego węgla - do lipca 1945 r. wywieziono blisko milion ton tego surowca. Wywożono też masę innych surowców. Z samego Górnego Śląska ukradziono do marca 1945 r. 26 tys. ton wyrobów walcowanych, 4 tys. ton różnych wyrobów metalowych, 3 tys. ton blachy, 2 tys. ton rur stalowych, 560 ton lin stalowych i 2,4 tony srebra.

    ''Trofiejnyje otriady'', jak nazywano jednostki demontujące zakłady przemysłowe, wywoziły całe fabryki do ZSRR. Taki los spotkał elektrownie w Blachowni Śląskiej, Chełmsku Śląskim, Zabrzu, Miechowicach. Zdemontowano także bardzo pożądane przez Sowietów zakłady paliwa syntetycznego w Policach, Zdzieszowicach i Blachowni. Na Pomorzu nie było inaczej - w moim rodzinnym mieście Sowieci zdemontowali wszystkie fabryki i tartaki oraz zwinęli 100 kilometrów torów - cały powiat. Mienia zagrabiono na ponad półtora miliona złotych. Stocznie w Gdańsku zostały doszczętnie ogołocone z wyposażenia - wraz z urządzeniami portowymi Sowieci przejęli osiem kadłubów U-Bootów.

    Z Elbląga wywieziono wyposażenie stoczni, fabrykę parowozów, montownię autobusów, zakłady samochodowe i fabrykę maszyn rolniczych - ogółem ok. 40 zakładów. Ograbiono także i tak zrujnowany już Szczecin - zdemontowano elektrownię, wywieziono maszyny ze stoczni, ograbiono nawet miejską centralę telefoniczną. Łakomym kąskiem była też żegluga śródlądowa - Sowieci zrabowali 3700 statków i barek z Odry. Konie też - w samym Mogilnie nakazano oddać Sowietom 240 koni.

    Mało tego, Armia Czerwona otrzymywała pod administrowanie całe majątki ziemskie - na Pomorzu Środkowym było to 114 gospodarstw (w całej Polsce - 912 o powierzchni łącznej 200 tys. ha). Kiedy ostatnie zwrócono w 1948 r. okazało się, że Sowieci ukradli z nich wszystko - od trzody i maszyn rolniczych, po meble, zabrudzili ściany kałem i powyrywali okna z ram.

    Poza tym, Sowieci do własnej, wyłącznej dyspozycji mieli porty w Kołobrzegu, Ustce, Darłowie i Łebie. Mieli też wyłączne pozwolenie na połów ryb.

    Wiele miast Sowieci zrujnowali już po "wyzwoleniu". Najsłynniejszym tego typu przypadkiem było spalenie Starego Miasta w Legnicy w dniach 8-11 maja 1945 r., kiedy pijani w sztok sowieccy żołdacy, chcąc uczcić swoją ''pabiedę'' wrzucali przez okna domów granaty z kanistrami z benzyną. Piękna, nienaruszona starówka została całkowicie zniszczona. Podobne ekscesy sowieckiego żołdactwa miały miejsce w Szczecinie, Słupsku, Gdańsku i wielu innych miastach na tzw. Ziemiach Odzyskanych.

    To całe rzekome ''bogactwo'' Ziem Odzyskanych sprowadziło się do kolejnych kopców gruzów, pustych wsi i zrabowanych miast. Bo to właśnie Polacy dostali latem 1945 roku.

    Jeszcze mroczniejszą stroną ''wyzwolenia'' były gwałty. Szacuje się, ostrożnie, że Sowieci zgwałcili około 100 tysięcy Polek. Skala tego wydarzenia pozostaje nieznana - o tym, jak i o wszystkich zbrodniach ''radzieckich sojuszników'' w okresie PRL nie można było nawet mówić na głos, a co dopiero prowadzić badań. Dane częściowo ustalono na podstawie rocznych zachorowań na kiłę i rzeżączkę - typowe choroby weneryczne roznoszone przez sowieckie żołdactwo. Rocznie przybyło 100 tys. chorych na kiłę i 150 tys. chorych na rzeżączkę. Wiele kobiet nigdy nie zgłosiło tego faktu - ze wstydu i przerażenia. ''Do dzisiaj pamiętam te ich zapite twarze, gwałcili ją i bili, a ci, co patrzyli, śmiali się i wykrzykiwali coś po rosyjsku. Biedna ta kobieta, znałam ją - mieszkała niedaleko nas, miała trójkę dzieci. Po tym wszystkim nie doszła już do siebie, tydzień leżała i w końcu zmarła", wspominała młoda Polka widok gwałtu na sąsiadce.

    Sowieccy żołdacy uważali, że skoro "trzeci rok walczą o Polskę, to mają prawo do wszystkich Polek". W lipcu 1945 roku Sowieci w okolicach Łodzi spacyfikowali cztery wsie, gwałcąc kobiety i rabując wszystkie domostwa. Lew Kopielew opisał wydarzenie z Olsztyna, gdy usłyszał „straszny krzyk” i zobaczył dziewczynę „z długimi blond włosami w nieładzie, w podartej sukience”, która przerażająco krzyczała: „Jestem Polką! Jezus, Maria! Jestem Polką!”. Dziewczynę goniło dwóch pijanych czołgistów, a wszystko to rozgrywało się na oczach innych żołnierzy i oficerów. Sowieci nie czynili różnicy - gwałcili tak staruszki, jak małe dziewczynki. ''W nocy 25 VI br. o godz. 2-ej do mieszkania K. Wincentego w pow. krakowskim wtargnęło dwóch żołnierzy sowieckich, którzy dopuścili się gwałtu na 4-letniej dziewczynce, a potem zrabowali garderobę”.

    Nocne napaści Sowietów na polskie domostwa to również standard w latach 1944-47. W lipcu 1946 r. w Świeciu sowiecka banda napadła na polskich cywilów bawiących się na weselu. Zamordowali jednego mężczyznę, jedną kobietę zranili, pozostałych obrabowali. Wracającą nieletnią z KL Buchenwald dziewczynkę sowiecki oficer na dworcu w Warszawie w maju 1945 r. ograbił ze wszystkich ubrań i próbował postrzelić. Raporty krakowskiej milicji pękały od spraw zamordowanych przez sowieckich żołdaków polskich mieszkańców Krakowa. We wsiach krzyki gwałconych kobiet, strzały i rabunek były niemal codziennością. Bezprawie i zbrodnie szerzone przez czerwonoarmistów były tak powszechne, że z Warmii i Mazur uciekały latem 1945 roku całe wsie, wracając do centrum kraju. ''Kobiety bardzo bały się Rosjan, brudziły sobie twarze, nakładały na głowę chustki i wyciągały spod nich siwe włosy. Każda chciała wyglądać jak najbrzydziej.''

    Dane te są i pozostaną niestety - tylko szczątkowe. W jednej tylko wsi - Dębskiej Kuźni - doliczono się 268 przypadków gwałtu. Powracające do Polski robotnice przymusowe i byłe więźniarki niemieckich kacetów bardzo się bały sowieckich żołdaków. Wspominano, że transporty były eskortowane przez uzbrojone oddziały anglo-amerykańskie, by sowieccy żołdacy nie ośmielili się podejść. ''Trzeba było przejechać przez teren Niemiec, który był okupowany przez Rosjan. Tam było bardzo niebezpiecznie, bo tam były rabunki, gwałcili, zabijali. Nikt się prawie nie decydował na przejazd przez ten teren. Dlatego Anglicy organizowali transport. Podjechały ciężarówki, a po bokach ciężarówek jechały motocykle, z karabinami maszynowymi byli żołnierze. (...) To już był październik, a jeszcze było tam niebezpiecznie.''

    Memoriał WiN opisał sprawę bardzo oględnie: ''Żołnierze Armii Czerwonej pojedynczo i zbiorowo dopuszczali się w stosunku do ludności polskiej najokrutniejszych mordów, rabunków i masowych gwałtów nawet na dziesięcioletnich dziewczętach polskich (...). Dla przykładu podajemy, że na terenie trzech powiatów – brodnickiego, lubawskiego i grudziądzkiego - w ciągu jednego miesiąca (1-20 września 1945 r.) żołnierze Armii Czerwonej dokonali 208 napadów, w których zamordowali 51 Polaków, zgwałcili 115 kobiet (...). W niektórych miejscowościach Polski nie było ani jednej kobiety w wieku od 14 do 50 lat, która by nie została zgwałcona, a równocześnie zarażona najrozmaitszymi chorobami wenerycznymi.''

    Sowieckie "wyzwolenie" miało jeszcze mroczniejszy charakter. Już w 1944 roku zakładano obozy i więzienia dla żołnierzy AK i NSZ oraz cywilnej opozycji zgodnie z rozkazem nr 220169 z 1 sierpnia. Do tego tylko zadania została powołana 64. Dywizja Wojsk Konwojowych NKWD, która aktywnie zwalczała także polskie podziemie niepodległościowe, wraz z Armią Czerwoną przeprowadziła też obławę augustowską, w wyniku której zamordowano ok. 600 osób w lipcu 1945 r. Na Wileńszczyźnie już latem uwięziono ok. 10 tysięcy Polaków, głównie z Wileńskiej i Nowogródzkiej AK. Już w lipcu w zasłanym ciepłymi jeszcze popiołami ludzkimi KL Majdanek utworzono obóz NKWD, obok niego funkcjonował obóz w Krzesimowie (4 tys. więźniów) i więzienie na Zamku Lubelskim (35 tys. więźniów). Do października 1944 roku uwięziono ponad 17 tysięcy Polaków, z czego 4 tys. zesłano w głąb ZSRR. Niedługo później podobne obozy utworzono w Poznaniu (1 tys. więźniów), byłym KL Auschwitz-Birkenau (25 tys. więźniów), w Toszku, w zbrukanym polską krwią więzieniu Montelupich w Krakowie, byłym KL Warschau (Gęsiówka, gdzie jeszcze rok wcześniej Niemcy trzymali Żydów). Istniały obozy w Ciechanowie, Działdowie, Świebodzinie, Grudziądzu, Mrowinie, Rembertowie, Skrobowie, Przemyślu, Trzebusce, Gdańsku, Elblągu i wielu innych miejscach. Łącznie szacuje się na ok. 50 placówek. Liczbę ofiar, razem z komunistycznymi obozami MBP - szacuje się na nawet 500 tysięcy do 1956 roku, z czego ok. 110 tysięcy żołnierzy podziemia niepodległościowego. Z tylko trzech miast - Gdańsk, Sopot i Elbląg - deportowano kilkanaście tysięcy osób, z czego zmarło co najmniej 6 tys. Poza rozstrzeliwaniami na modłę katyńską i podrzynaniem gardeł, ludzie byli męczeni na śmierć przez wyniszczającą pracę - odgruzowywanie miast, demontaż fabryk, pracę w kopalniach. Bito ich i głodzono, nie mieli ubrań, lekarstw, koców, ani opału. Marli tysiącami. Trafić można było tam łatwo - za noszenie kolorowych skarpetek, palenie cygar, postawienie na swoim gruncie figurki Matki Boskiej, czytanie zachodnich komiksów. O tak straszliwych ''zbrodniach'', jak posiadanie prawicowych, katolickich, czy po prostu niekomunistycznych poglądów, albo członkostwo w AK, czy NSZ - nie wspominam.

    ''Trzymano nas krótko, żywność gorzej niż źle. Spaliśmy jeden na drugim, na barłogu, pod którym leżał nawóz koński. Zupę gotowano na wodzie z sadzawki. Prócz kawałków kartofli czy brukwi, pływały w niej skorupki ślimaków i rzęsa wodna.'' – relacjonował Polak, w wolnym podobno kraju, już po przegnaniu niemieckiego okupanta, w obozie w Trzebusce.

    ''Odliczono nas i wprowadzono do więziennych cel. Było 40 kobiet. (…) W nocy przychodzili żołnierze i wybierali sobie dziewczyny. Po mnie też przyszedł. Rozkazał mi iść. Moja odmowa rozzłościła go i zaczął mnie bezlitośnie kopać'', wspominała Polka z Kaszub swoich ''wyzwolicieli'' w Grudziądzu.

    Last, but not least, nie można zapomnieć o moskiewskiej parodii ''procesu'' z czerwca 1945 roku, gdzie całkowicie bezprawnie porwano i osądzono przywódców Polskiego Państwa Podziemnego. Osądzono ich na ''procesie'' niemającym nic wspólnego z cywilizacją ludzką i normami prawnymi. Pełen absurdalnych zarzutów, z pogwałceniem prawa międzynarodowego, z fałszywymi zeznaniami podstawionych świadków, gdzie oskarżycielem był późniejszy ''obrońca praw człowieka'' z Norymbergi, Roman Rudenko. Historia ta, co ciekawe, stała się kanwą dość niepopularnego filmu ''Brother's war'' z 2009 r.

    To tylko część danych. Część informacji. Bardzo niewielki wycinek. 45 lat komuny wyrządziło nieodwracalne szkody w badaniu tego fragmentu historii. Nie prowadzono badań, nie sporządzano ewidencji. Udawano, że tematu nie ma, bo po co o tym mówić, to niedobra jest. Dane pozostaną zapewne na zawsze tylko szczątkowe. Dariusz Kaliński, autor "Czerwonej zarazy" liczbę ofiar sowieckiego "wyzwolenia" szacował na 50 tysięcy zamordowanych w samym 1945 roku. Zagrabione mienie kosztowało 54 miliardy dolarów amerykańskich. ''Wyzwoliciele'' grabili, palili, mordowali, gwałcili. Eksterminowali i więzili tych, którzy im się sprzeciwiali. Założyli swoje garnizony, w których siedzieli blisko 50 lat. Zachowanie godne barbarzyńców, a nie XX-wiecznej armii.

    I teraz, summa summarum, dochodzimy skąd ten mit się wziął. Właśnie z zafałszowania historii. Zbadano solidnie niemieckie zbrodnie, napiętnowano, osądzono. Ich bezmiar pozwolił przykryć sowieckie bestialstwo. Pozwolono, wręcz naciskano, żeby o tym zapomnieć.Ofiary zmuszano do milczenia, władze kładły uszy po sobie. Winnymi jakichkolwiek zbrodni mieli być tylko Niemcy. Blisko pół wieku karmiono społeczeństwo kłamstwem, jak to dobrzy radzieccy przyjaciele przyszli wyzwolić bezinteresownie braterski naród polski.

    Nazywanie ''wyzwolicielami'' przedstawicieli państwa, które najechało Polskę w 1919 roku, a potem drugi raz w 1939 roku, ramię w ramię ze swoimi hitlerowskimi przyjaciółmi, które prowadziło eksterminację Polaków w okresie 1939-41 w tempie i skuteczności dużo większym, niż ich nazistowscy sojusznicy, które weszło w 1944 roku na tereny Polski i zachowywało się jak hordy Dżyngis-chana, a nie cywilizowana armia, zakrawa na jakieś przerażające nieporozumienie. Ja rozumiem, że jak czyjś tatuś (jak w przypadku wzmiankowanego polityka) był w PZPR to można nie dopuszczać do siebie prawdy, ale żeby publicznie pluć w twarz setkom tysięcy Polaków, poszkodowanych przez tych ''wyzwolicieli'' spod czerwonej szmaty?

    Równie dobrze można mówić, że Wehrmacht też był wyzwolicielem - w końcu wyzwolił Białystok spod sowieckiej okupacji w 1941 roku. Ma to tyle samo sensu - żadnego.

    Jeśli kiedykolwiek ktokolwiek nazwie przy mnie łobuzów spod czerwonej szmaty ''wyzwolicielami'', to mu zwyczajnie przypier[...]ę.

Za: II wojna światowa w kolorze.
Źródło: Facebook.com

Tytuł i opracowanie od Redakcji Tenete Traditiones.

1 komentarz:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.