![]() |
Grafika za: https://www.facebook.com/ZwiazekMonarchicznoReakcyjny/ |
Z wielkim zainteresowaniem zapoznałem się z głosem Redaktora Bartosza Koniewicza, który odniósł się do mojego niedawnego wpisu w sprawie ciągłości polskiej państwowości. Dziękuję za tak żywą reakcję – to zawsze dobry znak, gdy słowo pisane prowokuje do myślenia i rozbudza dyskusję, byleby merytoryczną, opartą na argumentach, i dążącą do prawdy. Pozwolę sobie jednak, z szacunkiem, dokonać paru doprecyzowań. Rzeczywiście, tekst zawierał zdanie, które wywołało polemikę: „Prezydent jest w republice niejako figurą monarchy, jest Głową Państwa i Ojcem Narodu.” Rozumiem, że tego typu ujęcie mogło wzbudzić wrażliwość monarchiczną – tym bardziej, że podzielam wiele z przytoczonych argumentów o sakralnym charakterze władzy królewskiej. Jednak ten tekst nie był artykułem, a jedynie krótkim wstępem, w którym użyłem oczywistego (jak mi się wówczas wydawało) skrótu myślowego. Dlatego teraz temat ten wymaga rozwinięcia i głębszego wyjaśnienia, co autor miał na myśli (a czego absolutnie nie miał!).
Szanowny Redaktor wyłowił z całego tekstu to jedno zdanie, by uczynić je osią swojej polemiki. Rozumiem, jak już wspomniałem, wrażliwość monarchistyczną – ba, sam ją podzielam – lecz nie mogę nie zauważyć, że autor polemiki popadł tu w błąd hermeneutyczny: utożsamiając figurę z istotą. Otóż pisząc o „figurze monarchy”, użyłem tego wyrażenia nie w sensie sakralno-teologicznym, lecz konstytucyjno-politycznym. To rozróżnienie ma kluczowe znaczenie. Również w mowie potocznej, gdy mówimy o czymś, że jest figurą czegoś, mamy raczej na myśli (w zależności od kontekstu), że jest to symbol lub reprezentacja, a nie ten sam byt (istota). Figurą czegoś może być osoba, przedmiot lub idea, która symbolizuje coś innego. Na przykład, „być figurą prawa” to znaczy reprezentować prawo, być jego symbolem. W ustrojach monarchicznych król jest głową państwa z tytułu Bożego prawa i sukcesji dynastycznej; w republikach zaś prezydent funkcjonalnie pełni analogiczną rolę, choć oczywiście z innego źródła władzy. Mówimy tu o analogii formalnej, nie ontologicznej. Nie podjąłem więc w żadnym razie próby zrównania monarchii z republiką. Wręcz przeciwnie – moje sformułowanie miało wskazywać nie na równość istotową, lecz na analogię funkcjonalną. Tak jak w porządku monarchicznym Król – z Bożego ustanowienia – jest głową państwa i symbolicznym ojcem wspólnoty politycznej, tak w porządku republikańskim tę rolę (zubożoną, tymczasową, świecką) pełni głowa republiki – Prezydent. Nie z nadania Bożego, lecz z mandatu ludu – nie jako persona mystica państwa, ale jako jego formalny reprezentant. Sam papież Pius XII, przyjmując w Watykanie prezydenta-elekta Brazylii, Juscelino Kubitscheka, 19 stycznia 1956 r., powiedział:
„Zajmując tak wysokie stanowisko, ponosi Pan, Panie Prezydencie, wielką odpowiedzialność za losy narodu, który Panu zawierzył swoje nadzieje i przyszłość.”
(L’Osservatore Romano, wydanie z 20 stycznia 1956)
Gdy papież Pius XII zwrócił się w ten sposób do prezydenta Brazylii, nie oddawał mu przecież czci boskiej – lecz uznawał, że pełni on rolę reprezentacyjną, ojcowską wobec wspólnoty politycznej. Ta „figura” to nie sakrament. Pius XII nie sakralizował republiki – ale też nie deprecjonował jej struktur, jeśli te służyły dobru wspólnemu. Uznawał realia polityczne epoki, nie rezygnując z ideału. Wiedział, że czasem trzeba posługiwać się narzędziami niedoskonałymi, by bronić zasad najwyższych. Analogicznie i ja – nie twierdzę, że prezydent jest monarchą. Twierdzę, że w systemie republikańskim pełni funkcję, która odgrywa pewne podobieństwo do roli monarchy – jako głowy państwa, symbolicznego ośrodka jedności, gwaranta ciągłości. I choć nie pochodzi z dynastii, i choć nie został namaszczony świętymi olejami – to jednak jego urząd istnieje i realnie wpływa na losy Narodu. Lepiej zatem modlić się, by pełnił go godnie, niż obrażać się na rzeczywistość. Co do „Ojca Narodu” – pozwolę sobie zauważyć, że analogia ojcostwa nie musi prowadzić do deifikacji. Ojcem nazywamy przecież i nauczyciela, i duchownego, i autorytet w rodzinie zakonnej. Nie jest to termin zastrzeżony jedynie dla królów namaszczonych olejem krzyżma. Oczywiście – byłoby nadużyciem mówić o prezydencie jako źródle władzy, ale przypisanie mu funkcji ojcowskiej względem wspólnoty nie jest uzurpacją, lecz raczej wyrazem oczekiwania, jaką postawę winien przyjąć: nie jako partyjny trybun, lecz jako odpowiedzialny, mądry stróż dobra wspólnego. Redaktor pisze, że Ojcem Narodu może być tylko Król „z Bożej Łaski”. Owszem – w porządku idealnym. Ale skoro Bóg zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych, to i łaska może działać także poprzez kruche struktury republiki – jeśli tylko nie stawiają się ponad prawem Bożym. Dlatego też modlitwa za rządzących nie jest wyrazem ich afirmacji we wszystkim co robią, lecz jest naszym obowiązkiem wobec Boga – tak, jak uczy św. Paweł w Liście do Tymoteusza. („Napominam tedy, aby naprzód czyniono prośby, modlitwy, przyczynienia, dziękowania za wszystkie ludzie: za królów i za wszystkie, którzy są na wyniosłem stanowisku, abyśmy cichy i spokojny żywot wiedli we wszelkiéj pobożności i czystości.” (1 Tm 2, 1–2; przekład ks. Jakuba Wujka)
Co więcej – nie przeceniam roli prezydenta w porządku teologicznym, nie roszczę mu prerogatyw monarchii sakralnej. Ale też nie jestem zwolennikiem czystej negacji wszystkiego, co pochodzi z ustroju republikańskiego. Takie podejście prowadzi do politycznej impotencji. Można, nie zdradzając monarchizmu, szanować realne (i przede wszystkim, legalne) formy władzy państwowej – choćby tylko jako łaskawe dopusty Boże chroniące przed anarchią i bezhołowiem. Twierdzenie że jakakolwiek władza republikańska jest „uzurpacją” jest nie tylko absurdalne, ale też sprzeczne z nauczaniem Kościoła. Kościół nigdy nie narzucał jednego, konkretnego ustroju politycznego, szanując zarówno monarchie jak też republiki. Nauki np. św. Tomasza z Akwinu stwierdzające, że monarchia to najdoskonalszy możliwy ustrój, nie wykluczały innych ustrojów, a jedynie stawiały je niżej w hierarchii, jako mniej doskonałe, ale jednak dopuszczalne. Poza tym pamiętajmy, że nauki świętych, choćby Doktora Anielskiego, nie stanowią same w sobie nieomylnego Magisterium Kościoła, święci mogli się mylić, a katolicy nie są zobowiązani do przyjęcia wszystkiego, co nauczali święci. Powinni natomiast przyjąć wszystko, co im podaje urząd nauczycielski Kościoła. A tu widzimy że Papieże dopuszczali inne ustroje państwa, a kwestią którą poruszali w swych encyklikach, były prawa należne Religii katolickiej (a więc w państwie z większością katolicką, domagali się aby była ona religią państwową, a w państwach gdzie katolicy byli mniejszością, domagali się – zdrowo rozumianej – wolności religii [nie mylić z masońską „wolnością religijną”]).
Można podać co najmniej kilka przykładów katolickich republik, które były dużo lepsze niż niektóre, tylko nominalnie „katolickie” monarchie. Np. Republika Wenecka była przykładem państwa, które wg. klasyfikacji św. Tomasza z Akwinu można nazwać „arystokratycznym”. Doża Wenecji (wł. doge, wec. doxe) – najwyższy urzędnik w Republice Weneckiej, był wybierany dożywotnio na początku przez arengo, zgromadzenie ogółu dorosłych obywateli republiki, później przez kolegium elektorów, które z kolei było wybierane przez 480-osobową wielką radę – przedstawicieli bogatych rodów (patrycjuszy). Była to więc wąska elita (ok 0.5 - 1 % społeczeństwa), która wybierała kogoś w rodzaju monarchy elekcyjnego, który jednak nie był królem, i nie był koronowany, jak miało to miejsce w Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Tu właśnie I Rzeczpospolita jest drugim przykładem takiej republiki, która była w zasadzie tylko z nazwy monarchią. W rzeczywistości o wszystkim decydowała szlachta na sejmach. Szlachta stanowiła ok 15-20 % społeczeństwa, ale oczywiście jak wiemy decydujący głos miała Magnateria, czyli najbogatsze rody arystokratyczne, które mogły zastraszyć lub przekupić biedniejszą szlachtę, a więc choć de iure cała szlachta miała równy głos, to de facto tu również władza należała do ok 0.5 - 1 % ludności. Niektórzy wydaje się, że zapomnieli, że w naszej historii ostatnim dziedzicznym władcą był tak naprawdę Kazimierz III Wielki, a później wszystko zależało już tylko od woli możnowładców, kogo sobie życzyli na tronie a kogo nie. Dynastia Jagiellonów była już dynastią tylko z nazwy. Chociaż w historii Polski można wskazać pięć dynastii panujących, to dynastią dziedziczną, określaną mianem „panów przyrodzonych” byli wyłącznie Piastowie (do 1370 roku). Tylko oni mieli prawo panowania z racji sukcesji rodowej i było to prawo niepodważalne... Terminu „panowie przyrodzeni” (domini naturales) użył jako pierwszy w swej kronice Gall Anonim, używany jest w odniesieniu do królów Polski, którzy objęli tron drogą dziedziczną (w odróżnieniu od elekcji) i byli uważani za osoby od urodzenia posiadające prawo do władzy w danym kraju. W XIV wieku krakowscy panowie zamiast „panów przyrodzonych”, a więc członków dynastii Piastów, wybrali na nowego monarchę księcia z Litwy, w ten sposób w Polsce zakończyła się de facto monarchia dziedziczna, a zaczęła elekcyjna; choć ten proces trwał oczywiście jakiś czas, stopniowo kolejni królowie nadawali szlachcie nowe przywileje które ograniczały ich władzę, to od tego momentu w Polsce to właśnie „dzieci wybierały sobie ojca”, ojcowie zaś coraz bardziej kłaniali się dzieciom za pozwolenie, by być ojcem (na tym polegały przecież te wszystkie pacta conventa).
W obydwu tych przypadkach, zarówno dożowie weneccy jak też polscy królowie elekcyjni, byli tak naprawdę zakładnikami wąskich ale bardzo wpływowych i bogatych elit, które ich powołały, i równie dobrze mogły się przeciwko nim zbuntować (znamy przecież z naszej historii liczne rokosze czy konfederacje szlachty przeciwko królowi, nawet te wyjątkowo słuszne i chwalebne, jak choćby Konfederacja Barska, ale jednak uderzające w władzę króla). Lepszą jest więc sytuacja, w której głowa republiki ma realną, i wręcz autorytarną władzę, niż sytuacja w której jest tylko namaszczoną i ukoronowaną (albo i niekoronowaną, jak w Wenecji) marionetką. Dlatego bliższa mojemu sercu jest silna, autorytarna republika z silną władzą jednostki, niż republika „arystokratyczna” (choć oba te systemy, obok monarchii, dopuszcza np. św. Tomasz z Akwinu, uważając przy tym monarchię za najlepszy). Dla mnie dużo lepszym ustrojem niż ten który panował w I RP, jest ustrój prezydencki, taki jaki mieliśmy w Polsce de facto po „zamachu majowym” w 1926 r., a de iure po uchwaleniu nowej Konstytucji 23 kwietnia 1935 r. Konstytucja Kwietniowa była dużo lepsza niż „monarchistyczna” i „dynastyczna” konstytucja 3 maja. Dawała nam ona autorytarny system prezydencki w którym Prezydent odpowiadał tylko „przed Bogiem i historią za losy Państwa”. Ten zwrot brzmi jakoś mało „rewolucyjnie”, podobnie nie kojarzą mi się też z ideami rewolucyjnymi słowa przysięgi prezydenckiej, rozpoczynającej się od wezwania Boga, w Trójcy Świętej Jedynego, a kończącej ślubowaniem na Mękę Chrystusa...
Jeżeli jednak, jak pisze mój redakcyjny Kolega: „nie można być «figurą monarchy» nie będąc wpisanym w porządek sukcesji i obowiązku dynastycznego”, to w takim razie, również nasi królowie elekcyjni nie zasługują nie tylko na miano monarchy, ale nawet na miano „figury [symbolu, reprezentacji] monarchy”, nie byli bowiem wpisani w porządek sukcesji i obowiązku dynastycznego. Byli głową państwa w sensie wyłącznie technicznym, administracyjnym – czysto formalnym. Jako że I Rzeczpospolita była państwem demokratycznym, a „każde państwo demokratyczne opiera się na bazie «umowy społecznej»”, to wg. tej logiki, również nasi królowie elekcyjni nie byli głową państwa, którą w istocie był lud (czy raczej szlachta – elita, wybierająca króla). Król więc mimo namaszczenia świętymi olejami i uroczystej koronacji był w istocie, a jakże, zwykłym „uzurpatorem”... Nie był bowiem Ojcem Narodu jako „tylko i wyłącznie Dei Gratia Rex”, lecz z woli Narodu (do początków XIX wieku ze słowem Naród utożsamiała się w Polsce wyłącznie szlachta, która jednocześnie wykluczała z tego pojęcia wszystkie niższe stany, zwłaszcza chłopów).
Pamiętajmy też, że Stolica Apostolska zawarła z II Rzeczpospolitą w 1925 r. Konkordat (w lutym tego roku minęło dokładnie 100 lat od zawarcia tego Konkordatu, jedynego w naszej historii, wyleciała mi wówczas z głowy ta rocznica, ale postaram się jeszcze jakoś to nadrobić), który nakazywał wszystkim katolickim kapłanom odmawianie po każdej parafialnej sumie (głównej Mszy) niedzielnej oraz po każdej Mszy w dniu 3 maja, modlitwy za Ojczyznę oraz za Prezydenta Rzeczpospolitej (modlitwa ta jest zamieszczona na końcu wpisu, do którego odnosi się polemika, jest tam też link do zakupu ozdobnych tabliczek liturgicznych z tekstem tej modlitwy). Konkordat z Polską – w porównaniu z innymi zawieranymi w tamtym czasie przez Watykan – należał do najbardziej dla Stolicy Apostolskiej korzystnych. Xiądz prof. B. Wilamowski, jeden z wybitnych prawników XX-lecia międzywojennego, skomentował go słowami: „Należy go zaliczyć do tych konkordatów, które Kościół w jego działalności możliwie najmniej krępują, a zostawiają mu maksimum swobody”. Gdyby Kościół Święty uznawał republikę i jej głowę wyłącznie jako „uzurpację władzy”, którą należy co najwyżej „tolerować w celu uniknięcia anarchii”, to raczej nie zamieszczał by w Rituale Romanum, oraz nie nakazywał swoim kapłanom publicznego, liturgicznego odmawiania modłów za tegoż „uzurpatora”, błagając przy tym Boga w tych modlitwa, aby „[Prezydent Rzeczpospolitej] ...o co godnie Cię prosi, niech wszystko otrzymać zdoła”.
Monarchia (podobnie, jak np. katolicki Papież) nie spadnie nam nagle z Nieba. Droga do powrotu monarchii biegnie, moim zdaniem, najpierw przez Republikę Prezydencką (z silnym, z czasem wręcz autorytarnym ustrojem Prezydenckim, jak było w II RP, a obecnie jak jest w Ameryce czy w Rosji lub Białorusi), później przez narodowo-katolicką dyktaturę (jak np. frankistowska Hiszpania w latach 1936-1975, portugalskie Estado Novo w latach 1933-1974 etc.), i dopiero zwieńczeniem tego będzie monarchia (zwłaszcza w Polsce, gdzie nie mamy aktualnie żadnego poważnego pretendenta do tronu, jak to ma miejsce np. we Francji, gdzie legitymistyczny król z prawa – Ludwik XX – żyje i jest gotowy, dosłownie w każdej chwili, objąć tron i udać się na koronację do katedry Notre-Dame w Reims).
Na koniec – ufam, że Redaktor przyjmie tę odpowiedź w duchu dobrej debaty. Być może różnimy się nie tyle w celach, ile w metodzie. Ja wierzę, że monarchia powróci nie dzięki dekretowi z nieba, lecz przez to, że katolicy nauczą się dziękować Bogu nawet za krzywe narzędzia, którymi na dziś muszą się posługiwać. Nie sądzę, byśmy różnili się w pragnieniach: i ja tęsknię za Królem katolickim, za społeczeństwem hierarchicznym, za porządkiem zgodnym z Naturą i Objawieniem. Ale póki co, żyjemy w epoce przejściowej – i obowiązuje nas roztropność. Nawet jeśli republikański urząd nie jest celem, może być środkiem. A środka nie należy mylić z końcem. Prezydent nie jest królem – ale jeśli zamiast bluźnierstwa dostrzeżemy w nim chociaż cień dawnej zasady porządku, być może nie wszystko jeszcze stracone.
Póki co zróbmy to, co możemy – Módlmy się o powrót Króla!
Z wyrazami szacunku i gotowością do dalszej dyskusji,
Michał Miłaszewski, redaktor naczelny
Oczywiście, przecież w l Rzeczypospolitej monarchia była elekcyjna, czyli wybieralna demokratycznie
OdpowiedzUsuńWynika z tego, że tzw. demokracja bezpośrednia propagowana podczas wyborów prezydenckich przez jednego z kandydatów jest przeciwna naturze
OdpowiedzUsuń