22 lipca - święto lewactwa.
Zmiana okupacji z hitlerowskiej na żydobolszewicką.
Dziś przypada smutna data - 22 lipca. Tego dnia w 1944 roku ogłoszony został tzw. "Manifest Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego". Święto dla komunistów, wyrok śmierci dla wolnej Polski.
Pierwszą sprawą, jaką dla Polski załatwili „patrioci” z PKWN, była nowa polsko-radziecka granica. Porozumienie w tej sprawie pomiędzy PKWN, a rządem ZSRR podpisał Edward Osóbka-Morawski. Nową granicę wytyczono wzdłuż tzw. Linii Curzona. Tym samym Polska utraciła prawie połowę swojego przedwojennego terytorium. Poza granicami państwa pozostały m.in. Lwów, Wilno i Grodno oraz miliony Polaków, skazanych na łaskę bolszewików. Kolejną sprawą ujętą w „Manifeście” była kwestia polskiego ziemiaństwa. Twórcy „dokumentu” zapowiedzieli przeprowadzenie radykalnej reformy rolnej, czyli konfiskatę bez odszkodowania całego areału gospodarstw liczących powyżej 50 hektarów (w Wielkopolsce, na Śląsku i na Pomorzu powyżej 100 ha). Oznaczało to likwidację całej warstwy społecznej, liczącej wraz z tzw. rezydentami około 200 tysięcy osób. Posunięcie to było równoznaczne ze zniszczeniem wielowiekowej kultury reprezentowanej przez tę społeczność, ruinę dworów i pałaców (z których wiele było arcydziełami architektury) z mieszczącymi się w nich dziełami sztuki: meblami, obrazami mistrzów malarstwa polskiego i obcego, z bibliotekami i archiwami rodzinnymi, stanowiącymi często bezcenne źródła historyczne. Ale dziedzictwo narodowe „krwiopijców i wyzyskiwaczy” nie interesowało oczywiście sygnatariuszy „Manifestu”. Ludzi tych przepełniała dzika, patologiczna wręcz nienawiść do ziemiaństwa właśnie. Na tej nienawiści budowali swoje władztwo w zniewolonym kraju. Jak się okazuje budowla ta jest wyjątkowo trwała. Po czerwcu 1989 roku, czyli tzw. "upadku komunizmu", elity polityczne III RP - jak na dzieci i wnuki sowieckich agentów przystało - nadal na wszelkie sposoby legitymizują obowiązywanie stalinowskiego "Manifestu". W mediach - mniej lub bardziej świadomie - lansuje się lewacką propagandę, w której przedwojenna elita intelektualna i finansowa kraju przedstawiana jest jako klasa „krwiopijców i wyzyskiwaczy”. Polska jest ostatnim państwem w Europie, w którym nie tylko nie dokonano restytucji zrabowanego przez komunistów mienia, lecz nadal nie zwrócono honoru i dobrego imienia ofiarom stalinowskiego terroru. Pomimo "transformacji ustrojowej", kurs polityczny wobec ziemiaństwa i „znacjonalizowanych” w podobny sposób przemysłowców, pozostaje niezmieniony od czasów, kiedy zręby „demokracji ludowej” tworzyli nad Wisłą towarzysze Berman, Minc i Bierut. Na naszych oczach dogorywa ostatni relikt siedemsetletniej świetności I Rzeczpospolitej – polski dwór. Ojcowizna ludzi, którzy za Polskę gotowi byli oddać życie, rozgrabiana jest przez wnuków komunistycznych bandytów i kolaborantów.
Jak podtrzymywano w PRL, 22 lipca 1944 w Chełmie ukonstytuował się Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. To zdanie, łącznie z datą, składa się wyłącznie z nieprawd.
PKWN został powołany kilka dni wcześniej w Moskwie z polecenia samego Stalina. Nie mógł się ukonstytuować, bo legalną władzą był wówczas Rząd RP w Londynie. Nie był "Polski" lecz sowiecki, nie miał charakteru "Komitetu" tylko stanowił agenturalną grupę zadaniową, nie zapewniał nikomu "Wyzwolenia" tylko nowe zniewolenie oraz był tak odległy od sprawy "Narodowej" jak gwiazda czerwona od orła białego. Dzięki tej fasadowej, samozwańczej instytucji, Stalin mógł narzucić swoją wolę Polsce, czego skutki odczuwamy do dziś.
"Zniknie z życia polskiego klasa ludzi, która od wieków już była nieszczęściem Polski. Znikną książęta, hrabiowie, magnaci, którzy doprowadzili do zguby szlachecką Rzeczpospolitą, (…) Zniknie jeden z głównych ośrodków faszyzmu i reakcji polskiej".
[Odezwa Komitetu Centralnego Polskiej Partii Robotniczej, 1944 r.]
Dnia 6 września 1944 roku, podczas gdy trwało jeszcze Powstanie Warszawskie, a legalny rząd Rzeczypospolitej znajdował się w Londynie i rozpaczliwie usiłował pomóc konającej stolicy, PKWN samozwańczo wprowadził dekret o reformie rolnej, który zakończył ponad 800-letnią historię ziemiaństwa polskiego.
Z tytułu dekretu o reformie rolnej z 6 IX 1944 r., przejęto bez odszkodowania 3,49 mln ha należące do 9707 majątków ziemskich. Przejęcia miały często dramatyczny przebieg. Wypędzonym właścicielom zakazywano zbliżania się na 50 km do utraconego majątku, pod groźbą kary śmierci. Przejmowano także domy wraz z wyposażeniem - niejednokrotnie siedziby rodowe od stuleci związane z historią kraju. Nagromadzone przez pokolenia pamiątki i dzieła sztuki najczęściej padały ofiarą zorganizowanego szabrownictwa i wandalizmu.
Rozparcelowano 1,2 mln ha (34%) wśród 387 tys. rodzin chłopskich, czyli mniej niż za czasów II RP (wówczas 1,9 mln ha do 1939 r. za odszkodowaniem). Większość gruntów odebranych ziemianom nie została przekazana rolnikom, gdyż nie była objęta parcelacją. Powołano Państwowe Gospodarstwa Rolne. Chłopi nie otrzymali ziemi za darmo – musieli ją wykupić w ciągu 10-20 lat.
Reforma nie rozwiązała problemów wsi. Rozdrobnienie własności rolnej pozostaje faktem do dziś. Przeciętna wielkość gospodarstwa rolnego w Polsce to obecnie 10,65 ha (dane ARiMR za 2017 r). Reforma rolna PKWN przekazała średnio po ok. 3 ha na gospodarstwo.
Skutki zbrodniczego PKWN są widoczne do dziś za sprawą setek ruin dworów i pałaców rozsianych po całej Polsce. Prawni spadkobiercy bezprawnie wywłaszczonych do dziś nie doczekali się żadnych działań ani nawet pojednawczego gestu ze strony państwa. Spośród różnych grup poszkodowanych w XX wieku przez nazizm i komunizm, polscy ziemianie stanowią grupę najbardziej marginalizowaną przez czynniki oficjalne w Polsce - niezależnie od rządzącej opcji politycznej. Do dziś nie ma ustawy reprywatyzacyjnej regulującej cały obszar roszczeń i odszkodowań. Realnych widoków na jej uchwalenie brak.
"[Reformę rolną] interpretowano jako akt sprawiedliwości dziejowej i zarazem sposób na likwidację głodu ziemi na polskiej wsi, czy nawet na radykalną poprawę struktury agrarnej polskiego rolnictwa. W rzeczywistości reforma przyczyniła się jedynie do radykalnej zmiany w jednym aspekcie - oznaczała mianowicie definitywny kres warstwy ziemiańskiej. Dla chłopów i całego rolnictwa oznaczała niewiele: już na początku sporą część zarekwirowanej „obszarnikom” ziemi przeznaczono na potrzeby gospodarki uspołecznionej (w 1950 r. było to już 2,2 mln ha), resztą obdzielono rzesze chętnych, ale też niechętnych (spora część chłopów nie chciała bowiem cudzej, a więc kradzionej własności; z kolei sporo byłych pracowników folwarcznych nie chciało stać się indywidualnymi rolnikami, zwłaszcza karłowatymi, no i nie miało żadnych doświadczeń, jak samodzielnie prowadzić gospodarstwo). W wyniku reformy w dalszym ciągu na polskiej wsi przeważały gospodarstwa małe (do 5 ha), niedające szans na utrzymanie rodziny ani modernizację (…), co więcej rozpoczęto w 1948 r. przymusową kolektywizację."
Oceniana z perspektywy dziesięcioleci reforma jawi się więc jako typowe połowiczne i skażone ideologią przedsięwzięcie, które nie poprowadziło polskiej wsi w żadnym konsekwentnie realizowanym kierunku. Nadawanie ziemi indywidualnym rolnikom miałoby sens, gdyby za tym szła polityka intensywnego wspierania indywidualnego rolnictwa, tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Chłopi musieli sami finansować funkcjonowanie swoich gospodarstw, dopłacając w dodatku do notorycznie deficytowych PGR-ów. A jeśli mimo to udawało się im wyjść na swoje, zaliczano ich do kategorii kułaków, prześladowano, tępiono i wsadzano do więzienia (skromnie licząc, jakieś 200 tys. odsiedziało za przedsiębiorczość i gospodarność).”
[Prof. Izabella Bukraba, socjolog wsi, Uniwersytet Warszawski, Polska Akademia Nauk w: „Ziemia dla chłopów”. Tygodnik Przegląd, listopad 2009]