Mont Blanc (Monte Bianco, Biała Góra) - 4810 m. n.p.m., 23.VIII AD 2021 fot. Michał Mikłaszewski © |
Zwykle nie chwalę się w tym miejscu żadnymi prywatnymi sukcesami. Nigdy nie uprawiałem tutaj żadnej autokreacji czy samouwielbienia, celem tej strony nie było promowanie mojej osoby, a tylko św. Wiary katolickiej i idei narodowej, monarchistycznej i tradycjonalistycznej, oraz promowanie szeroko pojętego Apostolatu integralnie rzymskokatolickiego w naszej Ojczyźnie i poza jej granicami (nie zamykając się nigdy na tylko jedne, wybrane grupy, osoby czy organizacje). Stwierdziłem jednak, że warto podzielić się z czytelnikami pewną osobistą refleksją i sukcesem. Tydzień temu, 23 sierpnia AD 2021 udało mi się zdobyć, drogą normalną (granią Goûter – Droga Królewska [fr. Voie Royale]) z francuskiego Chamonix, najwyższy szczyt całych Alp, Francji i Włoch, a także, wg. klasycznego, "starego" podziału geograficznego, najwyższy szczyt Europy, a więc jeden z siedmiu szczytów Korony Ziemi - Mont Blanc (po włosku Monte Bianco, czyli Biała Góra).
Było to dla mnie ogromne i zupełnie nowe doświadczenie, gdyż do tej pory najwyższym zdobytym przeze mnie szczytem były nasze polskie Rysy, które są prawie o połowę niższe (mają niespełna 2500 m. n.p.m., podczas gdy Mont Blanc ma ok 4810 m. [około, gdyż pokrywa śnieżna, pokrywająca wierzchołek, ma co roku nieco inną wysokość, wąchając się o kilka metrów, i ciężko dokładnie stwierdzić, jaka jest aktualnie]). Nigdy wcześniej nie byłem w ogóle w Alpach, ani żadnych innych górach wysokich, poza Tatrami, które znam póki co głównie z polskiej strony, przede wszystkim po oficjalnie znakowanych, turystycznych trasach (z kilkoma tylko, jak dotąd, wyjątkami, jak choćby górujące nad Morskim Okiem Niżnie Rysy [2430 m n.p.m.] czy Mięguszowiecki Szczyt Czarny [2405 m n.p.m.]).
fot. Michał Mikłaszewski © |
Pomysł zdobycia najwyższego szczytu Europy pojawił się u mnie już w zeszłym roku. Być może wynika to z pewnej, typowej dla współczesnego człowieka (którym, chcąc lub nie, jestem) pogoni za tym wszystkim co jest "naj". Najwyższe, największe, najlepsze. Ale przede wszystkim, to chęć udowodnienia samemu sobie, a także innym, że nie ma rzeczy niemożliwych, że chcieć znaczy móc. Jest takie przysłowie, że "ktoś, kto chce, znajdzie sposób, ktoś kto nie chce, znajdzie powód". Niektórzy boją się podjęcia jakiegokolwiek wyzwania. Ja również się bałem (tylko głupiec się nie boi), ale potrafiłem zapanować nad własnymi obawami, i wyruszyć w nieznane. Ta podróż okazała się wyjątkowym i wspaniałym doświadczeniem i umocnieniem.
Nie ma sensu, abym w tym miejscu pisał dokładną relację krok po kroku, w formie poradnika, wraz z wstępnym kosztorysem i zestawieniem całego potrzebnego sprzętu, niezbędnych przygotowań, tego co trzeba ze sobą zabrać i o co zadbać na miejscu, jaki jest stopień trudności podejścia i jakie są wymagania techniczne oraz formalne aby zdobyć szczyt. To wszystko zostało już wielokrotnie opisane, na bardzo wielu profesjonalnych stronach internetowych, z których sam nieustannie korzystałem. Owszem, pewne rzeczy zmieniły się stosunkowo niedawno (w ciągu ostatnich 2 / 3 lat), jak choćby bezwzględny wymóg rezerwacji noclegu w przynajmniej jednym ze schronisk po drodze (jedyny formalny wymóg przy wejściu na szczyt, który jest rzeczywiście sprawdzany przez lokalnych strażników) i całkowity zakaz nocowania/biwakowania na dziko, poza wyznaczonym miejscem na basecamp (pod groźbą wysokich kar finansowych) ale te informacje także można bez problemu znaleźć na wielu stronach, forach i grupach dostępnych w Internecie.
Wspomnę tylko, że wyprawa rozpoczęła się we Włoszech, w Dolinie Aosty, czyli regionie z którego pochodził i w którym działał św. Bernard z Menthon, Bernard z Aosty [zm. w 1081 lub 1086] – założyciel schroniska dla wędrowców na Wielkiej Przełęczy św. Bernarda, pierwszego punktu ratownictwa górskiego, patron alpinistów i mieszkańców Alp, turystów, narciarzy i ratowników górskich (pochodził z rodziny szlacheckiej i był krewnym burgundzkiej królowej Ermengardy. Studiował w Paryżu filozofię i prawo. Był wędrownym kaznodzieją w dolinie Aosty i diecezji Novara, pochodził z okręgu Aosty w północnych Włoszech, gdzie był archidiakonem zaangażowanym w działalność charytatywną). Papież Pius XI w 1923 ogłosił św. Bernarda z Menthon patronem mieszkańców Alp i alpinistów, a 20 sierpnia 1923 wysłał posłanie apostolskie do biskupa Annency o kulcie św. Bernarda:
W celu rozszerzenia kultu tak wielkiego człowieka, który wśród mieszkańców Alp trwa nieprzerwanie do dziś, pragniemy mocą władzy apostolskiej ogłosić św. Bernarda z Menthon niebieskim patronem nie tylko dla mieszkańców Alp, lecz także dla wszystkich, którzy uprawiają turystykę górską. Zaprawdę, ze wszystkich czynności, w których poszukuje się godnej rozrywki, nie ma bardziej dobroczynnej dla duchowego i cielesnego zdrowia niż ta, trzeba tylko ograniczyć ryzyko. Po ciężkiej pracy i trudach wchodzi się bowiem w górę, gdzie powietrze jest rzadsze i czystsze – z jednej strony odnawia się i wzmacnia w ten sposób siły, z drugiej – człowiek staje się wytrzymalszy także w najtrudniejszych obowiązkach życiowych, ponieważ uczy się odważnie spoglądać na wszystkie niebezpieczeństwa. Podczas oglądania nieskończoności i piękna co rusz otwierających się zaczarowanych widoków nasza dusza unosi się ku Bogu, stwórcy i panu natury.
Samo wyjście na Mont Blanc ułatwiliśmy sobie jak tylko się dało (nie ma się więc co chwalić żadnym "stylem alpejskim" czy innym, było to raczej zwykłe wyjście turystyczne). Dojechaliśmy tramwajem - Tramway du Mont Blanc (TMB, kolejką szynową, podobną do naszej, jeżdżącej na Gubałówkę) do położonego na wysokości ok 2380 m Nid d'Aigle (Orlego Gniazda), następnie przeszliśmy do schroniska Tete Rousse (3170 m) gdzie mieliśmy nocleg (na basecamp) i na drugi dzień mieliśmy atakować szczyt, jednak w nocy jak już wspomniałem zerwała się wichura, przez co prawie w ogóle nie spaliśmy w tych namiotach, i nie udało się nam wyjść następnego dnia (warunki były kiepskie, silny wiatr, słaba widoczność). Na drugi dzień postanowiliśmy przejść do schroniska Goûter (ok 3800 m), i tam przenocować (czego wcześniej w ogóle nie planowaliśmy, "na szczęście" udało nam się zarezerwować dosłownie na jeden dzień przed nocleg, nie ma tam możliwości noclegu bez rezerwacji, a więc jakby się nie udało, musielibyśmy schodzić na dół...). Stamtąd ruszyliśmy ok godz. 3:00 następnego dnia i zdobyliśmy szczyt w 4.5 h (zostało nam już "tylko" 1000 m. w pionie, co jednak na tej wysokości daje w kość). Co do samych trudności technicznych, to między schroniskami do pokonania jest słynny Couluar, a potem grzęda / grań z trudnościami zbliżonymi miejscami do naszej tatrzańskiej Orlej Perci (częściowo ubezpieczona stalowymi linami). Powyżej schroniska Goûter to już tylko śnieg, bez skał i żadnej wspinaczki, jest za to kilka stromych podejść, wąskich grani z dużą ekspozycją, i kilka małych szczelinek lodowcowych do przejścia. Po drodze znajduje się także schron ratunkowy Vallot, w którym można chwilę odpocząć, lub schronić się w przypadku załamania pogody.
fot. Michał Mikłaszewski © |
Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, nieuczciwością i wielką pychą byłoby powiedzieć, że wszedłem na ten szczyt wyłącznie własnymi siłami, że była to moja świadoma decyzja. Bez pomocy Boskiej, i opieki Najświętszej Maryi Panny i świętych Patronów, nie byłoby to możliwe. Wszystko mogło nawalić. Pogoda mogła się nie poprawić. Zdrowie mogłoby nie dopuścić. Gdy o godz. 3:00 wyszedłem ze schroniska i ujrzałem jasne, rozgwieżdżone, bezchmurne niebo, i księżyc w pełni, oświetlający białe, śnieżne pola, byłem już prawie pewny zwycięstwa. Jednak kiedy doszedłem bardzo zmęczony do schronu Vallot (na wysokości 4362 metrów), a do szczytu zostało jeszcze prawie 500 metrów, nie byłem już tak samo pewny (chociaż ani przez moment nie pomyślałem nawet, że mógłbym się wycofać, że mógłbym zrezygnować. Cały czas wierzyłem w to, że z Bożą i Matki Najświętszej pomocą się uda, i nie zawiodłem się. W Tobie Panie zaufałem, nie zawstydzę się na wieki).
Mogę wprost stwierdzić, że jakaś siła po prostu "wciągnęła mnie" na górę. Nie była to jednak żadna siła fizyczna, moja ani innych osób. Nie asekurowaliśmy się liną. Szliśmy w sporych odstępach od siebie, tak że praktycznie nawet nie rozmawialiśmy po drodze, bo byśmy się nie usłyszeli. Był to idealny czas aby zmierzyć się samemu ze sobą, ze swoimi słabościami, trudnościami, ale też żeby to wszystko powierzyć i ofiarować Matce Najświętszej. Aby "postawić wszystko na Maryję", i iść śmiało naprzód, mimo przeciwności. Można więc stwierdzić, że była to siła woli, umocnionej łaską i pomocą nadprzyrodzoną z Niebios. Tylko dzięki temu udało się!
W tym trudniejszych okresach pomogła modlitwa. Jedno Zdrowaś Mario nie tylko wstrząsa całym piekłem, ale daje też człowiekowi ogromną siłę i pomoc zarówno duchową, jak i fizyczną! Kilkakrotnie w tych nieco trudniejszych momentach (nie mam tu na myśli tylko trudności technicznych, ale także trudności wynikające ze zmęczenia, braku sił itp.), po odmówieniu Zdrowaś, lub Pod Twoją Obronę, siły wracały, i ze spokojem wewnętrznym można było kontynuować trudy wspinaczki. Wchodząc na sam szczyt, gdy zostało już ostatnie kilkaset, kilkadziesiąt metrów, nuciłem sobie pieśń "Być bliżej Ciebie chce", a stając już prawie na szczycie, na zakończenie trudów drogi, dziękując Bogu za ten wspaniały wyczyn, i za tą łaskę że mogę tam być, podziwiając piękno tego cudownego miejsca, wyrecytowałem hymn pochwalny "Ciebie Boga wysławiamy". Była to więc, przynajmniej w moim przypadku, swego rodzaju pielgrzymka, do chyba najpiękniejszego Sanktuarium, wybudowanego nie ręką człowieka, ale ręką samego Boga! Gdy zaczęliśmy już schodzić, jeden z moich towarzyszy, który najwidoczniej odczuwał to samo co ja, zaproponował abyśmy wspólnie odmówili na głos "Zdrowaś Maryjo", aby podziękować za udane wejście, i prosić Naszą Orędowniczkę o szczęśliwy powrót.
Był to chyba pierwszy raz od bardzo dawna, gdy wspólnie na głos odmawiałem w górach tą modlitwę. Nie było to robione na pokaz, gdyż wokół nas w tym momencie nie było akurat nikogo. Grupa ludzi, która weszła przed nami, zaczęła dużo szybciej schodzić, i byli już daleko, podobnie jak z oddali widać było podchodzących na szczyt. Na Mont Blanc weszło tego dnia w sumie maksymalnie kilkadziesiąt osób, z czego prawie połowa to byli Polacy. Ilość naszych Rodaków w tej części Alp jest naprawdę ogromna. W schroniskach język polski, jest, obok francuskiego, najczęściej słyszanym. Jak widać, jest to wspólną cechą naszego Narodu, że chcemy być "naj". W końcu to my daliśmy światu tylu wspaniałych taterników, alpinistów i himalaistów, pierwszych zdobywców wielu ośmiotysięczników. Pierwszym ośmiotysięcznikiem, na którym stanęli zimą alpiniści był najwyższy z nich – Mount Everest (8848 m). Dokonali tego 17 lutego 1980 r. Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki na wyprawie kierowanej przez pioniera zimowego himalaizmu Andrzeja Zawadę. 16 października 1978 r. Wanda Rutkiewicz, jako trzecia kobieta na świecie i pierwsza Polka (i Europejka), stanęła na najwyższym szczycie świata, a 23 czerwca 1986 roku, w dniu swoich imienin, jako pierwsza kobieta na świecie stanęła na jednym z najbardziej niebezpiecznych szczytów ziemi – K2 (8611 m). Zginęła 13 maja 1992 r.
Po zejściu na dół, następnego dnia, 24 sierpnia (w święto św. Bartłomieja Apostoła) udaliśmy się do francuskiego miasteczka Chamonix-Mont-Blanc. Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy, był kościół pw. św. Bernarda. Tam jeszcze raz podziękowaliśmy Bogu i Matce Najświętszej, oraz św. Bernardowi, Patronowi Alpinistów, za szczęśliwe wejście na szczyt i powrót do doliny. Było to symbolicznym zakończeniem naszej wyprawy. Jak już wcześniej napisałem, tak znowu na koniec wypada jasno i wyraźnie powtórzyć: Matce Najświętszej szczególnie dziękuję. To dzięki Jej wstawiennictwu UDAŁO SIĘ, bo samymi tylko staraniami i chęciami człowiek nie jest w stanie niczego osiągnąć, a Bóg śmieje się z naszych planów i "samodzielnych decyzji". Bóg dał i dopuścił! Jezus Chrystus jest Królem a Najświętsza Maryja Panna jest Królową, i bez ICH pomocy, nic nie było by możliwe... Ale „Wszystko mogę w tym, który mię umacnia.” (Flp 4, 13)
Czy to koniec mojej górskiej aktywności? Na pewno nie. Jak tylko trochę odpocznę, ruszam dalej w Tatry. Mam tu jeszcze wiele do zdobycia (niestety obecna absurdalna sytuacja geopolityczna tego nie ułatwia. Mogłem bez żadnego problemu przejechać samochodem przez Czechy, Austrię, Włochy, Francję, Szwajcarię i Niemcy [we Włoszech i Francji spędziłem po kilka dni, śpiąc m.in. na campingach, w schroniskach, korzystając ze sklepów, komunikacji publicznej i gastronomii], jednak nie mam [teoretycznie] możliwości wjazdu na terytorium Słowacji, jeśli nie przyjmę eksperymentalnego preparatu medycznego). Moim najbliższym celem jest zdobycie najwyższych szczytów Tatrzańskich, przede wszystkich Gerlacha (2 655 m n.p.m.), Łomnicy (2 634 m) i Lodowego Wierchu (2 628 m. – najwyższy szczyt Polski w latach 1938-1939, i de jure do dnia dzisiejszego). A co dalej? Czy osiągnąłem już "swój Everest"? Tego nie wiem. Jak Bóg pozwoli, może kiedyś uda się zdobyć coś wyższego... Nie aż tak daleko (przynajmniej znacznie bliżej, niż Himalaje) mamy szczyty wyższe, a (podobno) łatwiejsze od Mont Blanc, jak choćby najwyższy szczyt Kaukazu, położony na terenie Kabardo-Bałkarii w Rosji, niedaleko granicy z Gruzją, Elbrus (5 642 m n.p.m., w niektórych kręgach uważany za najwyższy szczyt Europy) czy położony na granicy Gruzji z Rosją, Kazbek (5 054 m).
Jestem już jednak nauczony zasady, że plany mogą się zmienić w każdej chwili. Trzeba ufać Bogu, i wierzyć, że wszystko jest możliwe.
Serdecznie pozdrawiam moich przyjaciół, z którymi udało się zdobyć ten szczyt, oraz wszystkich spotkanych po drodze Rodaków i nie tylko. Z Bogiem! Czołem!
Michał Mikłaszewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.